Cokole oko

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Cokole oko

Z dr. hab. Kazimierzem Ożogiem, historykiem sztuki i historykiem z Instytutu Historii, wykładającym głównie na Wydziale Sztuki UO, rozmawia Barbara Stankiewicz

– Rotmistrz Witold Pilecki witający petentów przed Centrum Usług Wspólnych w Opolu – jak się Panu podoba ten pomysł?

­– Nie podoba mi się, co nie znaczy, że nie doceniam zasług rotmistrza Pileckiego lub rzeźbiarskiej maestrii Mariana Molendy. Początkowo ta rzeźba miała stać na osiedlu AK, dawniej: osiedlu ZWM – miejscu idealnym, bo idealny jest kontekst: Armia Krajowa, walka o niepodległość… Później zmieniono lokalizację, dziś pomnik rotmistrza Witolda Pileckiego stoi przed nowym urzędem miasta. Jakiż tu mamy kontekst? Czy Opole jest miastem Pileckiego? Tu się urodził? A może żył? Był urzędnikiem z Opola? To niefortunne usytuowanie rodzi jakiś dysonans poznawczy. Zrozumiałbym i ucieszyłbym się z pomysłu ustawienia w tym miejscu rzeźby wybitnego piosenkarza, który rozsławił nasze miasto występem podczas któregoś z festiwali, to byłaby prawdziwa wizytówka Opola. Pomnik Pileckiego to dowód na to, że przyłączyliśmy się do wszechobecnej w naszym kraju tendencji militaryzacji pamięci i przestrzeni. Jesteśmy częścią tego zjawiska, w którym Umberto Eco dostrzegł cechy faszyzmu.

Nie podoba mi się ten trwający od co najmniej kilku dekad owczy pęd, aby w sposób często karykaturalny odrabiać zaległości, czyli wskrzeszać pamięć o sprawach i ludziach, o których przez długi czas nie można było wspominać. Jako historyk zajmuję się m.in. badaniem form pamięci i zauważyłem, że w Polsce celebrujemy szczególnie pamięć o wydarzeniach stosunkowo nieodległych w czasie, takich, których uczestnicy lub świadkowie jeszcze żyją. Miejsce legionów Piłsudskiego i tzw. cudu nad Wisłą, a nawet Powstania Warszawskiego – w takiej skali jak kiedyś, zajęli np. żołnierze wyklęci, o których przecież wiem, że byli wśród nich bohaterowie, ale byli też zwykli bandyci… Podobny mechanizm da się zauważyć w pomnikomanii lat międzywojennych: wtedy dominowały pomniki czy inne formy upamiętniania uczestników powstania styczniowego, którzy jeszcze żyli, bądź żyli świadkowie tego zrywu. Dla mnie jest to dość anachroniczny sposób budowania pamięci zbiorowej.

– Pewnie tak było zawsze, ale w dzisiejszej Polsce szczególnie, przy pomocy pomników, ale także nazw ulic, dyktuje się obywatelom, kto był bohaterem, które wydarzenie było ważne, słowem: narzuca się wersję historii, niekoniecznie zgodną z prawdą, ale na pewno bliską rządzącym…

– Naturalnie, upamiętniamy tylko wybrane wątki naszej historii, niszcząc przy tym pomniki „niesłuszne”, choćby obalony niedawno w Głubczycach pomnik ku czci żołnierzy radzieckich, którzy wyzwalali te tereny. Przypomnijmy też wieloletnie zakusy, żeby rozebrać pomnik w Mikolinie… Nie jestem zwolennikiem takich pomysłów – rozumiem, kiedy posągi Lenina, Stalina czy innych dyktatorów spadały w momencie dziejowych rewolucji, był w tym jakiś afekt, emocje, jakiś gniew, był to sposób na odreagowanie… Ale kiedy robimy to na zimno, po latach, kierując się politycznymi przesłankami, to jest to dla mnie wyrachowanie. Niszczenie jest w ogóle prostackie.

– Są w Opolu rzeźby, jak choćby rzeźba Karola Musioła, które stoją w miejscu idealnym…

– Pomyślałem sobie w tym momencie o upadłym, na szczęście, projekcie ustawienia słynnego Pegaza Mariana Nowaka obok Centrum Wystawienniczo-Kongresowego. Już wiemy, że stanie jednak przed teatrem i Galerią Sztuki Współczesnej… Bo pomnik i miejsce, w którym stoi, to jest integralna kompozycja. Ustawiony w niefortunnym miejscu milczy albo mówi do nas coś zupełnie niezgodnego z intencjami twórcy. Nie ukrywam, że od lat krytykuję pomysł ustawienia rzeźby księcia Władysława Opolskiego na koniu tuż pod ratuszem… A krytykuję, bo ta rzeźba Wita Pichurskiego, która pierwotnie miała stanąć niedaleko mostu Katedralnego, stanęła – bez jakiejkolwiek osi widokowej, odejścia – dokładnie w miejscu przedwojennego pomnika króla Fryderyka II Wielkiego, co według mnie jest złe. Bo ten kontekst: piastowski książę zamiast pruskiego króla, nie jest najlepszy, zwłaszcza jeśli pamiętamy, że Opole było zawsze wielokulturowym miastem. Pewnie niechcący, ale taki zabieg doskonale wpisuje się w peerelowską propagandę, te patetyczne opowieści, że „kamienie na opolskim rynku zawsze mówiły po polsku”… Dorzućmy jeszcze kiczowatego Władysława Opolskiego między Zamkiem Górnym a Solarisem i mamy prawie komplet. Tym samym, po 30 latach życia w wolnej Polsce kultywujemy dzieło historyków PRL-u, bo nie ma w Opolu pomników przypominających wybitnych Niemców i Żydów wywodzących się z naszego miasta, nie ma ulic nazwanych ich imieniem, są co najwyżej małe tabliczki informujące o tym, że np. w tym domu urodził się kompozytor Franz Waxman (dwa Oscary za muzykę filmową), tu znany matematyk i fizyk Theodor Kaluza, a tu stał dom rodziców podróżnika Emina Paszy, zabitego w Afryce przez handlarzy niewolników, o którym wspomina w powieści W pustyni i w puszczy Henryk Sienkiewicz.

– Dodajmy: podróżnika i lekarza, Żyda, tureckiego gubernatora Albanii, a później gubernatora Ekwatorii, organizatora ekspedycji botanicznych i ornitologicznych… Jego życiorys to idealny budulec do legendy, a legendy przecież przyciągają turystów, o czym świadczy zainteresowanie śladem stóp św. Wojciecha na Wzgórzu Uniwersyteckim…

– O tym, że pomnik może być takim magnesem, mało myślimy, a szkoda. Brakuje mi rzeźb przedstawiających związanych z naszym miastem ludzi kultury, nauki, ludzi niezwiązanych z polityką ani tą dawną, ani bieżącą. Brakuje mi pomników i ulic przypominających o niezwykłych kobietach, mieszkankach Opola, naukowczyniach, poetkach, artystkach, które tu przecież żyły i tworzyły.

Spójrzmy na nazwy rond w naszym mieście – prawie bez wyjątku są to nazwy martyrologiczne, upamiętniające bitwy, wojny, wojskowych, kolejne oddziały, kolejne pułki i kolejnych dowódców… Bardzo chciałbym, aby rondo im. Ofiar Rzezi Wołyńskiej zmieniło swoją nazwę – na rondo im. Ofiar Ludobójstwa w Ukrainie, ta nazwa objęłaby bowiem i ofiary rzezi, i ofiary Wielkiego Głodu, i ludzi, którzy giną w Ukrainie dziś, podczas trwającej tam wojny. Byłaby to zatem opowieść o tym, co było dawniej, i o tym, co dzieje się dziś, opowieść, która łączy, a nie dzieli: bo podczas Hołodomoru umierali przecież i Ukraińcy, i Polacy.

– Skąd się bierze ta nasza potrzeba upamiętniania wojen, rzezi, generałów, męczenników?

– My jesteśmy tym skażeni, infekowani od dziecka. Wystarczy przyjrzeć się banknotom, po które codziennie sięgamy. To temat, którym ostatnio się zajmuję. Są na tych banknotach wizerunki polskich władców według zamysłu Jana Matejki. To wyłącznie mężczyźni z odległych dynastii Piastów i Jagiellonów, na rzadkim banknocie 500-złotowym jest Sobieski… Mamy więc wdrukowany obraz, że historia najdawniejsza jest najważniejsza, choć przecież tak nie jest. Na banknotach izraelskich znajdziemy portrety poetów i fragmenty ich wierszy, na banknotach szwajcarskich w technice mikrodruku wydrukowano dane o długości tamtejszych rzek albo wysokości górskich szczytów, dowiemy się, jak długie położone są tamtejsze tunele kolejowe. Szwajcarskie banknoty dają nam w pigułce wiedzę o tym kraju, a nawet przypominają podstawowe wzory matematyczne czy zasady fizyczne. Norwedzy pokazują na banknotach swoją faunę morską. Banknoty szwedzkie przypominają sylwetki wielkich Szwedów, np. reżysera Ingmara Bergmana – chylę głowę przed tym pomysłem i zazdroszczę jako mieszkaniec kraju, w którym z banknotów straszą dzielni niewątpliwie wojowie. Bardzo cenię fakt, że można w taki właśnie sposób opowiadać o swojej historii, o swojej przyrodzie, o ludziach, którzy niosą ten kraj, sławią go na całym świecie swoją muzyką, filmem, odkryciem naukowym… My wolimy opowieści o kolejnym przegranym powstaniu. Ale jak może być inaczej, skoro w szkole – wiem z autopsji, bo mam córkę licealistkę – na historii „przerabia” się obowiązkowo i obszernie przebieg wojny peloponeskiej, a chętni (zagadka: ilu ich będzie?) mogą sobie ewentualnie poczytać, w ramach tzw. rozszerzenia, o kulturze antycznej Grecji. Czyli to, co najważniejsze, jest materiałem dodatkowym, wszyscy natomiast muszą czytać o tym, jak to w V w. Spartanie z Ateńczykami wzięli się za łby i czym się to zakończyło. Historia w polskich podręcznikach to właściwie opowieść o wojnach, paktach pokojowych, rzeziach i cierpieniu, a nie o tym, jak żyli tamci ludzie, czym się zajmowali, w co wierzyli, dlaczego się nie lubili. Przeciętny uczeń liceum nie wie, dlaczego Litwini nas nie lubią, że jest to efekt podstępnego zajęcia Wilna i oderwanie go od Litwy, nie wiedzą dlaczego nie lubią nas Czesi, Słowacy…

– Oddaliliśmy się trochę od opolskich pomników, ale wbrew pozorom wcale nie tak bardzo… Są w Opolu dwie rzeźby upamiętniające wydarzenia, które połączyły mieszkańców miasta i województwa. To niewielka rzeźba stojąca przy pl. Wolności w Opolu, nazwana „Brońmy Swego, Opolskiego”, pamiątka naszych zmagań w obronie województwa w 1998 r. oraz „Dama Pasieczna” odwołująca się do powodzi 1997 r., w której szczególnie ucierpieli mieszkańcy wyspy Pasieka…

– To przykład rzeźb, pomników, które nie wikłają nas w kłótnie, nie prowokują do sporów o wielkość postaci stojącej na cokole. Tu nikt nas nie przydusza, nie zmusza do uznania za prawdę jakiejś opowieści. Podobnie działają niektóre nazwy ulic. Dlaczego tak mało z nich odnosi się np. do przyrody? Dlaczego Znakiem Rodła nazwano małą, zaniedbaną uliczkę na peryferiach Opola, a jedną z największych arterii komunikacyjnych w mieście - imieniem różnie ocenianych braci Kowalczyków? Ulica Festiwalowa to krótka uliczka w Chmielowicach – chwała moim sąsiadom za tę inicjatywę, jednak tak powinna się nazywać jedna z głównych, może właśnie dzisiejsza ul. Kowalczyków, ulic w Opolu, mieście festiwalu. To on jest naszym znakiem rozpoznawczym, naszą marką, tymczasem uliczki Grechuty i Kory są prawie na peryferiach, między „Karolinką” a McDonaldem. W Opolu moich marzeń straż miejska miałaby zalecenie chronienia każdego grajka, który pojawi się na ulicy, bo Opole to muzyka przecież.

– Warto stawiać takie pomniki, których za kilka, kilkadziesiąt lat nie trzeba będzie burzyć…

– Mam nawet pomysł, jak to zrobić: organizujmy zbiórkę na budowę konkretnego pomnika. Jeśli ludzie naprawdę będą chcieli upamiętnić jakąś postać czy wydarzenie, to z pewnością wpłacą pieniądze na konto budowy. Jeśli konto pozostanie puste – widocznie taki pomnik nie jest im potrzebny. To najlepsza weryfikacja. I prawdziwy dowód pamięci, a nie tępa propaganda. A najlepiej – zamiast martwego pomnika – posadzić żywe drzewo i dbać o nie przez następne dekady i wieki.

____________________

Dr hab. Kazimierz Ożóg – urodzony w 1978 r. w Lublinie historyk sztuki i historyk, parametrycznie i strukturalnie w Instytucie Historii, dydaktycznie na Wydziale Sztuki. Bada zagadnienia na przecięciu obszarów pamięci i sztuki: sposoby kreacji narodowych mitów i bohaterów oraz formy, jakie przyjmują w sztuce, opisuje pomniki oraz materialne wyrazy pamięci w miastach zniszczonych w czasie wojny (Głogów i Würzburg). W wolnych chwilach przemierza rowerem podopolskie pola i lasy i edytuje mapy Openstreetmap, uciekając przed koniecznością poprawiania corocznego stosu prac dyplomowych.

Tekst: Barbara Stankiewicz

 

.