Pomnik-ławeczka poety Jerzego Kozarzewskiego autorstwa prof. Mariana Molendy

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Pomnik-ławeczka poety Jerzego Kozarzewskiego autorstwa prof. Mariana Molendy

W uroczystości odsłonięcia rzeźby Jerzego Kozarzewskiego w Nysie, 23 września 2021 r., uczestniczyły jego córki i syn. Na zdjęciu, na ławeczce od lewej:  Anna Kozarzewska-Bigazzi, Maria Sterczyńska (fot. „Nowiny Nyskie”)

23 września ubr. przed Urzędem Miejskim w Nysie odbyła się oficjalna uroczystość odsłonięcia pomnika-ławeczki Jerzego Kozarzewskiego. Autorem rzeźby jest prof. Marian Molenda, kierownik Katedry Sztuk Pięknych UO.  W uroczystości jej odsłonięcia wzięli udział m.in. przedstawiciele władz województwa, powiatu i gminy, rodzina Jerzego Kozarzewskiego – córki Anna Bigazzi  i Maria Sterczyńska oraz syn Marcin Kozarzewski, przedstawiciele Instytutu Pamięci Narodowej i służb mundurowych.

Materiał ukazał się w grudniowym numerze pisma uniwersyteckiego „Indeks”.

***

Beata Łabutin

CISZA PRZED SALWĄ

Tylko Tuwim może Pani pomóc – doradzono Magdalenie. – Tuwim noszony na rękach za powrót do ludowej ojczyzny.

Już wiem, że wszystko jest wędrówką pieszą,

trochę majówką, a więcej pielgrzymką.

(z wiersza Jerzego Kozarzewskiego Magdalenie)

Był rok 1946. Magdalena dotarła do poety noszonego na rękach za powrót do ludowej ojczyzny. Zapytał, dlaczego przyszła właśnie do niego. Magdalena odpowiedziała wprost: – Bo panu nie odmówią. Bo mąż też jest poetą. Bo jest potomkiem Norwida, prawnukiem jego najmłodszego brata.

– Nazwisko Norwida przykuło jego uwagę – mówi Magdalena Kozarzewska. – Kazał przynieść wiersze męża, potem czekać na odpowiedź. Wkrótce powiedział: – Nie mogę pani odmówić. Egzekucja to proroczy wiersz.

MINUS JEDENAŚCIE

Na 50 lat wspólnego życia Magdaleny i Jerzego Kozarzewskich z Nysy przypadło 11 lat rozłąki, wypełnionej trudnym oczekiwaniem.

Poznali się w Warszawie w 1942 roku. Ona studiowała medycynę na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. On, absolwent Szkoły Głównej Handlowej, pracował w Krakowie w konspiracji. Trzykrotnie odwiedzał później Warszawę, pisał listy, wiele listów o tym, co czuje i czego pragnie. W lipcu 1943 r. odbył się cichy ślub, w październiku zamieszkali razem – Magdalena i Jerzy, których uczucia oparły się próbie czasu i wszelkim przeciwnościom losu.

Magdalena kontynuowała studia i pracowała jako pielęgniarka społeczna. Opiekowała się najuboższymi warszawskimi rodzinami. Napatrzyła się na nieprawdopodobną nędzę i poniżenie okupacyjnej egzystencji. Jerzy podjął pracę w firmie wydawniczej Arcta.

STO LISTÓW

Mieszkali na Saskiej Kępie. Na dwa dni przed powstaniem przenieśli się do Śródmieścia. Po kapitulacji znaleźli się w obozie w Pruszkowie. Magdalena była w zaawansowanej ciąży. Współczujący Niemiec wyciągnął ją z grupy kobiet kierowanych do Ravensbrueck. Pozwolono jej wyjść z obozu. Jerzy, jako zdolny do pracy, trafił do Oświęcimia, później do Mauthausen. Magdalena dotarła do matki Jerzego w Piotrkowie Trybunalskim. Tam przyszła na świat córeczka.

O mężu nie wiedziała nic. Przez resztę wojny próbowała go odnaleźć. Wysłała ponad 100  listów do różnych obozów i miejsc odosobnienia.

– To niewiarygodne – mówi dziś Magdalena Kozarzewska – ale otrzymałam ponad 90  odpowiedzi. Jedna z ostatnich była tą oczekiwaną. Jest, żyje, choć w miejscu strasznym.

JESTEM ZDROWY

Jerzego wezwano do obozowej szrajbsztuby.

Tam otrzymał rozkaz napisania do domu listu zaczynającego się obowiązkowym zwrotem: Jestem zdrowy i dobrze mi się powodzi. W trzy tygodnie później nadeszła karta pocztowa od żony z wiadomością o narodzinach córki.

Do Polski wrócił 2 lipca 1945 roku. W domu zastał siedmiomiesięczną już córkę. Magda nie mogła uwierzyć w jego graniczący z cudem powrót. Jednakże był to i powrót do działalności podziemnej.

Jerzy pośredniczył w przekazywaniu na Zachód informacji dotyczących nastrojów społecznych, losów ludzi, którzy wychodzili z lasu i ujawniali się, dróg przerzutowych. Przez jakiś czas współpracował z „Marcysią”, kapitanem AK [Emilia Malessa], żoną legendarnego „Ponurego”. Właśnie w jej warszawskim mieszkaniu został aresztowany.

DROGA KONRADA

Jerzy Kozarzewski wspomina: – Otworzył mi młody człowiek z rewolwerem. Wiedziałem już, że wszedłem do „szuflady”. Było tam z dziesięć osób. Po mnie przyszły jeszcze dwie. W nocy przewieźli mnie do centralnego Urzędu Bezpieczeństwa [UB] na Pradze, a następnego dnia do więzienia na Mokotowie. Przesłuchania, najczęściej nocne, trwały kilka miesięcy. 2 sierpnia 1946 r. rozpoczął się proces – pierwszy pokazowy [proces] polityczny w Polsce Ludowej, nazwany potem w prasie drogą Konrada (Konrad – pseudonim okupacyjny Jerzego Kozarzewskiego). Razem ze mną sądzono jeszcze pięć osób.

Wszyscy zostali oskarżeni o szpiegostwo, o organizowanie nielegalnych dróg przerzutowych do Regensburga (gdzie mieścił się polski ośrodek pomocy dla b. więźniów) i skazani na śmierć. Jerzy, jako przywódca, otrzymał podwójny wyrok śmierci. Sprawa była montowana sztucznie; oskarżeni nie współdziałali ze sobą. Chodziło o to, by udowodnić tezę, że ludzie powracający do kraju pracują dla obcych mocarstw.

Od dnia aresztowania męża Magdalena szukała go wszędzie. Odnalazła w mokotowskim więzieniu.

– Byłam przez cały czas na sali sądowej – opowiada. – Z wyjątkiem dnia ogłoszenia wyroku. Jerzy prosił mnie, bym została w domu.

W sentencji wyroku znalazło się zdumiewające zdanie: Sąd stwierdza, że oskarżony działał bez żadnej korzyści osobistej, z czystych pobudek ideowych.

NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ

Magdalena zaczęła walkę o męża. Jedyną szansą była łaska Bieruta. Zaczęły się dni poszukiwania ścieżki do jego kancelarii. –Pomagało mi wiele osób – wspomina pani Kozarzewska. – Dotarłam do Marka Arczyńskiego, do Stanisława Szwalbego, do Stanisława Grabskiego, wiceprezydenta. Proszę pani, ja jestem jałmużnikiem – powiedział mi – błagam o wszystkich skazanych i nie mam już wpływu na decyzje prezydenta. I dodał jeszcze: Moje dziecko, śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka.

Bierut rzadko i niechętnie korzystał z prawa łaski, a występujące o to osoby traktował podejrzliwie.

I wtedy Magdalena zwróciła się do Tuwima. Po pierwszym spotkaniu z poetą czekała niecierpliwie na odpowiedź. Wezwał ją do siebie 31 sierpnia. W tym dniu miał audiencję u Bieruta. – Nie wiem, jak długo czekałam pod jego drzwiami – opowiada. – Usłyszałam, że podjeżdża winda. Wysiedli oboje (nie lubił się ruszać bez żony). – Pani mąż będzie żył, jest ułaskawiony – powiedział mi i dodał: – To jest najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

ZŁOTE GODY

Wyrok zmieniono skazańcom na 10 i 15 lat więzienia. Znowu rozłąka, której nie mogły wypełnić rzadkie widzenia i listy.

W więzieniu powstawały wiersze, ale nie można ich było zapisać. Musiały pozostać w zakamarkach umysłu. – Może to właśnie nakłoniło mnie do ostrej dyscypliny rytmu - mówi Jerzy Kozarzewski. – Chciałem zapamiętać.

Magdalena skończyła studia medyczne i specjalizację pediatryczną. Dostała dwuletni nakaz pracy w Nysie, gdzie zamieszkała z dzieckiem, matką Jerzego i własną. W nyskim szpitalu należało objąć i rozbudować oddział dziecięcy. Była jego ordynatorem przez 33 lata.

Męża odzyskała 1 listopada 1955 roku. Czekała na niego na dworcu w Nysie z 11-letnią córką Anną, która tylko dwa razy widziała ojca w więzieniu, jako dwulatka i jako dziesięciolatka.

Potem przyszły na świat kolejne dzieci: Marcin Kozarzewski i Marysia.

Anna – z wykształcenia psycholog – wyszła za mąż za Włocha. Mieszka w Italii. Marcin, konserwator zabytków, przeniósł się do Torunia. Marysia ukończyła Akademię Muzyczną w Katowicach, jest pianistką.

Jerzy Kozarzewski po wyjściu z więzienia miał kłopoty ze znalezieniem pracy. Wreszcie dostał etat księgowego w nyskim szpitalu. Dotrwał tam do emerytury.

W wieku 79 lat zadebiutował tomikiem wierszy Dar codzienności. Przygotowuje kolejny – poświęcony Nysie. Bo przecież Nysa to miejsce szczególne, tutaj Magdalena i Jerzy osiedli na zawsze w domu będącym świadkiem szczęścia, smutków i codzienności ich małżeństwa. W 1993 r. obchodzili złote gody.

O swojej historii mówią: – Była jedną z wielu.

Z wiersza Jerzego Kozarzewskiego  Egzekucja:

Tyżeś to wybrał drogę, która mnie przywiodła

pod bezimienną ścianę, skąd mnie śmieciem zbiorą.

Tyżeś to wybrał chwilę, bym nie widząc godła

umiał krzyż Twój powtórzyć bez cienia oporu.

Tyżeś to wybrał ciszę – tę przed salwą ciszę

– bym mógł, jeślibym zechciał, wielki głos Twój słyszeć.

Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 7 października 1993 roku. Jerzy Kozarzewski zmarł trzy lata później, 1 lutego 1996 roku.

***

Barbara Stankiewicz

Był zachłanny na codzienność

W listopadzie 2021 r. zapytałam córki i syna Jerzego Kozarzewskiego o ich wspomnienia z dzieciństwa, związane z ich ojcem.

 Anna Kozarzewska-Bigazzi (psycholog, działaczka Florenckiego Stowarzyszenia Autyzmu):

 – Dziesięcioletnia nieobecność ojca była udziałem mojego dzieciństwa. Wiedziałam, że siedzi w więzieniu i że jest szlachetnym człowiekiem, a nie przestępcą, jak mi się zdarzyło usłyszeć w wieku lat ośmiu od pewnej nauczycielki. O powodach skazania trudno i niebezpiecznie było w tamtych czasach rozmawiać z małym dzieckiem. Kochałam go miłością mamy i babci „tatusiowej’. To dzięki nim był obecny w mojej codzienności. W ciągu tych dziesięciu lat udało nam się spotkać tylko dwa razy. Wrócił do domu, kiedy miałam 11 lat i pamiętam ten powrót tak, jakby to było wczoraj. Mama, poważnie chora, nie była w stanie pojechać po ojca. Pojechała po niego ciotka, Romana Łempicka. Niestety, rozminęli się. Wychodziłyśmy z mamą kilkakrotnie na dworzec. Rosło napięcie. Ojciec dotarł do Nysy dopiero nad ranem, ubrany w więzienny drelich. W kilka godzin później obiegłam wszystkie moje przyjaciółki oświadczając, że „ja też mam tatę”.

Ojciec mówił o swojej przeszłości niewiele i bardzo oszczędnie, bez śladu nienawiści czy chęci odwetu. Przyjście na świat mojego rodzeństwa sprawiło, że rodzinne życie stało się wypełnione po brzegi i spełnione. Przeszłość przewijała się gdzieś w tle, zdominowana zachłannością Ojca na codzienność, nawet tę mało atrakcyjną. Wracała czasem, na przykład w związku z odwiedzinami przyjaciela i towarzysza niedoli, Sławka Modzelewskiego, skazanego w tym samym, co ojciec, procesie na karę śmierci. Zaskakujący był ton ich wspomnień. Niemal lekki, czasem żartobliwy.

Szczegóły tego, co się wydarzyło, dotarły do mnie znacznie później. Niektóre po późnym debiucie poetyckim ojca, kiedy zaczęto z nim robić wywiady. Inne dopiero po jego śmierci, gdy zaczęliśmy przeglądać papiery rodzinne zawierające korespondencję rodziców z okresu więziennego, a także niezwykle wzruszające listy, pisane do zeszytu przez matkę ojca, Janinę Łempicką (ograniczenia dotyczące ilości korespondencji, którą wolno było ojcu otrzymywać, sprawiła, że babcia nie wysyłała swoich listów, cedując ten przywilej na mamę).

Ojciec wrócił z więzienia do domu w Nysie, gdzie czekały na niego cztery kobiety: mama, obie babcie i ja. Nysa stała się jego przystanią, miastem, które pokochał, o czym świadczy nie tylko jego zaangażowanie społeczne na rzecz miasta, ale i tomik Ślady z kamieni poświęcony Nysie. Pisał również wiersze okolicznościowe dla dzieci, wnuków i przyjaciół i te natychmiast zaczynały krążyć w kręgach rodzinnych i przyjacielskich.

Przyjechałam do Nysy jako niespełna siedmiolatka. Po pierwszym okresie dzieciństwa spędzonego na Służewcu (kochająca rodzina, konie, pies wujostwa Szuchów, przedszkole na Idzikowskiego, które uwielbiałam i do którego jeździłam tramwajem, znalazłam się w mieście pełnym ruin, gdzie trudno mi było przez pierwsze dni znaleźć drogę do szkoły oddalonej o pięć minut. W mieszkaniu na 1. Maja, gdzie zamieszkałyśmy z mamą i babcią „mamusiową”, trzeba było odsuwać łóżka od ścian: pluskwy spadały nawet z sufitu i długo nie udawało się ich wytępić.

Potem przywykłam do nowego otoczenia. Zawarłam przyjaźnie, z których niektóre przetrwały do dziś. Pokochałam Nysę, gdzie był mój dom, do którego wracałam, najpierw w okresie studiów w Krakowie i pracy w Warszawie, a potem już, jako mężatka, z Włoch. Dwaj starsi synowie urodzili się w Nysie i spędzili w niej wiele wakacji jako dzieci i nastolatkowie. Mam do Nysy ogromny sentyment i zawsze ze wzruszeniem do niej wracam.

Zesłanie do Nysy nie było zesłaniem ojca. To mama, jako młoda, niezwykle obiecująca asystentka wybitnego pediatry, profesora Bogdanowicza, dostała nakaz pracy na tzw. Ziemie Odzyskane. Była to niewątpliwie kara za to, że jest żoną „wroga” i że sama jest „politycznie podejrzana”.

Mama bohatersko zdała ten trudny egzamin. Zorganizowała oddział pediatryczny. Była „na wezwanie” przez 24 godziny na dobę. Nigdy nikomu nie odmówiła pomocy, wychowując jednocześnie mnie i troszcząc się o obie babcie, z których jedna (jej matka) była sparaliżowana.

Na pogrzeb mamy, która umarła w Warszawie, przyjechał z Nysy autobus pełen wdzięcznych jej ludzi.

„Miałem długie i szczęśliwe życie”

 Marcin Kozarzewski (konserwator zabytków, przedsiębiorca, wykładowca akademicki):

 – W wydanej w 1947 r. w Buenos Aires i Nowym Jorku[1], adresowanej do zachodniego odbiorcy książce są sprawozdania z kilku pierwszych powojennych procesów politycznych, gdzie pośród relacji dotyczących zbrodni popełnionych przez członków prawicowych organizacji bojowych na żydowskich działaczach komunistycznych znalazła się także informacja o szpiegowskim procesie „Konrada”. Zgodnie z wyrokami stalinowskich sądów, wszyscy osądzenie zostali wrzuceni do jednego propagandowego worka: „faszyści”, „naśladowcy Gestapo”, „zdrajcy”. Taka uproszczona narracja pojawia się czasem i dziś. Czy tak było?

Z Mauthausen ojciec wrócił z aluminiową bransoletką wykonaną z obozowej łyżki, podarunkiem od węgierskich Żydów, którym pomagał. Jego organizacyjny towarzysz, Sławomir Modzelewski, współoskarżony i również skazany na śmierć w tym samym procesie, ma swoje drzewko w Ogrodzie Sprawiedliwych w Instytucie Yad Vashem.
Znalazłem niedawno rękopis ojca z 1943 lub 1944 r. (bez daty, zawiera sformułowanie od dobrych czterech lat wojny), a więc z okresu, gdy był aktywnym członkiem NSZ (był w wywiadzie okręgu krakowskiego, należał też do Organizacji Polskiej, czyli tajnej organizacji wewnętrznej Obozu Narodowo-Radykalnego). Pisał m.in.: każda propaganda – niezależnie od tego, czy prowadzona przez partię polityczną, czy przez kościół - godzi w wielkość człowieka, jest, krótko mówiąc, grzechem cudzym (tj. namawianiem do grzechu – M.K.) […]. I jeśli biorę do ręki jakiekolwiek z naszych wydawnictw stałych, ogarnia mnie uczucie niesmaku. Wszędzie spotykam propagandę ruchu narodowego. Prasa nabrzmiała jest od patosu wielkich słów i wspaniałych deklaracji. Stale się mówi o Wielkiej Polsce, którą nie kto inny, tylko my chcemy realizować. Gdy się poczyta to, co piszą lub posłucha tego, co mówią ludzie z naszego ruchu – odnosi się wrażenie, że tylko ruchowi narodowemu dana jest łaska rozsądnego i rozumnego miłowania Polski…

Z czasów, kiedy rodziła się nasza nowa demokracja, pamiętam, jak po jednym z zebrań działaczy solidarnościowych w Nysie (był tam zapraszany w charakterze guru) nie krył desperacji: „Chcą się pozbyć jedynego człowieka, który na czymkolwiek się zna, bo jest partyjny!”. Niestety po dziś trwają polowania na „resortowe dzieci”, na „faszystów”, na „gejów”… Dramat naszego dyskursu społecznego, kiedyś i teraz, korzeń zła, nie tylko w polityce.

Nie ma we mnie wspomnienia o ojcu w formie zwartego przekazu. Noszę w sobie migawkowe obrazy, strzępy zdań, wspomnienia niby wcale nie ważnych chwil.

Ojciec pogodny, podśpiewujący przy goleniu Titina, ach, Titina, to była cud dziewczyna.

Ojciec silny, zabierający dziesięciolatka w góry, nasze męskie wyprawy, we dwóch. Jako chłopiec bałem się go, nie tego, że mnie skrzywdzi, bałem się, że nie sprostam, albo że zawiodłem.

Żółtozielone oko lampowego radia. Ojciec, z ręką na pokrętle potencjometru. „Tu rozgłośnia polska Radia Wolna Europa”…

Ojciec wspominający: „w sanatorium (zawsze tak mówił o pobycie w więzieniu), „na pojedynce”, „nie ma we mnie nienawiści”.

Ojciec wdający się w długie rozmowy ze spotkanymi przygodnie na szlaku: „Pani to spod Tarnopola?”, „Skąd pan wie?”, „Słyszę!”.

Ojciec, rozwiązujący ze mną zadania Feynmana i poprawiający moje prace z historii i polskiego; temperament go ponosił i często pisał za mnie.

Plan, zawsze był plan: ogród, listy, zakupy, wyjazd, wyjście – punktualnie i z planem. Życie to zadanie, żadnego marnowania czasu. I to cholerne poczucie obowiązku. Mama chwilami chyba nie wyrabiała.

Ojciec-księgowy, nad skrupulatnie prowadzonymi rachunkami domowymi, niemogący zrozumieć matki, która nigdy nie wiedziała, ile wydała i ile co kosztuje.

Ojciec i forma: „Masz ciemne ubranie na wieczór?”. Jego przedwojenny frak od Zaremby dotrwał do powodzi. Był dobry na mnie, mierzyłem. Noszę jeszcze jego krawaty. Nie kupował sobie prawie nic. Jest jeden szczególny, mój ulubiony, japoński. Dostał go na początku lat 70. od Narciso Yepesa, gdy wyraził zachwyt dla tkaniny. Ojciec „piwniczny”: wytarty chałat i beret, który przyprawiał matkę i siostry „o melancholię”. Były nie do ruszenia. Półki z listewek i drutu i zapasy. Zapasy wszystkiego: jabłka, węgiel, koks, tokaj z naszych winogron, kompoty, musy, żyletki zasłużone w utrzymaniu należytej gładzi policzków, nadpalone czajniki, kłębki sznurków, druty, kolekcja krzywych gwoździ, opakowane w szary papier i opisane roczniki: „Tygodnik Powszechny” 19XX, brak n-ru XX, biblioteka ciotki, która nie mieściła się w domu. Już po śmierci ojca, w czasie powodzi cały ten skarbiec utonął. Oblepione szlamem, pleśniejące książki, a na jednej z szaf, nietknięty, suchy rękopis wierszy z więzienia na Mokotowie.

Listy od ojca. Często zaczynał: piszę pośpiesznie – kilka zdań o sytuacji domowej i potem sążnisty esej na półtorej strony maczkiem – pewnie trzy strony znormalizowanego maszynopisu, który urywał, gdy koniec kartki przypominał mu o kolejnym zobowiązaniu: siostry, ciotki, państwo Iksińscy, pani Igrekowska, wszyscy inni czekający na ten znak życia, pamięci i serca.

Prowadzą mnie w kajdankach na rozprawę. Pod oknem ubek, któremu oświadczyłem podczas przesłuchania, że jeśli mnie wsadzi, to będzie świnią. Publicznie wywiązuję się z tej deklaracji. Tylko ojciec reaguje spokojnie: „skoro tak się z nim umówiłeś– to twoja sprawa”.

Przechylona na bok głowa, siwe kosmyki opadające na twarz, okulary na końcu nosa, pled na kolanach, płytki, świszczący oddech astmatyka, książka przecząca prawu grawitacji.

Jak złodziej zaglądam do domu w Nysie, pędząc dalej na południe. Pół godziny przy stole. Siedzą oboje naprzeciwko i patrzą, jak jem. Potem widzę ich siwe głowy niknące w samochodowym lusterku. I ojciec posyłający pocałunek dłonią: kciuk podgięty do środka, cztery połączone palce dotykają górnej wargi i potem ten charakterystyczny ruch ręki.

Nasza ostatnia rozmowa: „Synku, miałem długie i szczęśliwe życie”.

 Mój Tata

Maria Sterczyńska (pianistka, pedagog w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie oraz na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie):

Porządkuję w sobie coś, co roboczo moja siostra nazwała migawkami, a ja przejęłam tę nazwę. Trudno bowiem pisać o ojcu, coś w gardle ściska. Tata całe życie budował i trudził się – to była bardzo mocna jego cecha. Myślę o trudzie zarówno codziennym (ogród, piwnica, czyste buty, doszorowane garnki etc.), jak i o trudzie związanym z doskonaleniem siebie samego i budowaniem relacji z drugim człowiekiem. Ojciec miał bardzo namiętną naturę, był żywiołowy i niezwykle empatyczny. Dawał siebie, bez ograniczeń, zawsze wychodząc naprzeciw potrzebom bliźniego. Co niedziela, po powrocie z kościoła siadał do maszyny do pisania i pisał do wszystkich chorych, starych, strapionych, samotnych. Listy ojca miały szczególną konstrukcję – najpierw dotykały istoty problemu adresata, a w dalszej części niosły relacje o rodzinie, bliskich, frapującej lekturze, sytuacji gospodarczej, politycznej, by na końcu zanieść temu biednemu choremu, staremu czy strapionemu słowa wsparcia, otuchy, serdeczne myśli przeznaczone tylko dla niego. Myślę, że nie raz, czując się sam fatalnie, po ludzku nie miał siły ani rozpędu, by pisać. Ale nadrzędna była w tym intencja (ojciec używał tego słowa nierzadko) i wizja tego, co taki list może znaczyć dla kogoś, kto jest sam jak palec, chory, nie wychodzi z domu. Listy ojca, pisane piękną, wartką polszczyzną, niewątpliwie mają do dziś wartość literacką, ale adresaci zbierali je nie dla tych walorów. Ja sama mam karton listów taty i ciągle jeszcze nie jestem gotowa, by go otworzyć. Opowiadała mi kiedyś pewna kobieta o wymownym geście taty – rodzina narzeczonego tej dziewczyny nie akceptowała jej i oboje młodzi cierpieli z tego powodu. Ojciec wiedział o tym i uważał, że jest to krzywdzące. Kiedy doszło do spotkania tych młodych z moimi rodzicami, tata czekał na tę dziewczynę z bukiecikiem fiołków! Powiedziała mi po wielu latach, że dało jej to siłę i do dziś jest ojcu wdzięczna. Napisałam też o wrażliwości na niedostatki materialne. Bardzo często do drzwi pukał ktoś głodny, regularnie raz w tygodniu meldowali się Cyganie, rodzina wielodzietna, Mirga była w permanentnej ciąży. Zawsze dostawali chleb, coś do jedzenia, ale nie pieniądze. Któregoś dnia wróciłam do domu i tata, mimo bardzo ciężkiej już wtedy astmy, urzędował w piwnicy (co mamę przyprawiało o żywą desperację). Zeszłam na dół, żeby się z nim przywitać i namówić do powrotu na domowy pokład. Ku swojemu zdumieniu zobaczyłam 824 pary (przesadziłam!) wypastowanych butów, ustawionych równiutko. Okazało się, że jutro przyjdzie Mirga, a że ma siedmioro dzieci, męża, brata, ojca, pięciu kuzynów i licznych przyjaciół i wszyscy są bez butów, więc tata postanowił zrobić remanent w starych butach. Lśniły, mimo starości, a on kaszlał okropnie.

Znał i pamiętał imiona wszystkich dzieci mieszkających w okolicy, to było nadzwyczajne, kiedy szedł ulicą i odpowiadał na „dzień dobry”, używając zwrotnie imion okolicznych dzieci. A im ktoś był mniejszy wiekiem lub rangą, tym staranniej się do niego zwracał. Pamiętam zatroskanie w głosie ojca, kiedy dzwoniła matka chorego dziecka (nieznana ojcu) i szukała pomocy, a mamy nie było akurat w domu. Tata wtedy próbował pomóc – albo podając adres innego lekarza, albo – jeśli Mama była w szpitalu, kierując kontakt. Kiedy sama zostałam matką myślałam o tym, jak ważne to było dla pełnej niepokoju pacjentki, że zamiast zdawkowego: „nie ma żony, nie wiem kiedy będzie”, spotykała się z życzliwością i próbą pomocy. Pamiętam zachwyt dla Parady kłamców i blagierów, o którym pisze Anna. Moj zachwyt trwał wiele lat, a prócz niego została realna korzyść, poznałam wiele słów, znaczeń, terminów, i do dziś wiem, co to Popocatepetl czy akselbanty. Myślę sobie dziś, że tata musiał się przygotowywać jakoś do tych zabaw z nami, bo co prawda wiedzę miał wielką, ale też, ile można. Sensacją w Nysie był stół pingpongowy, który ojciec zamówił, po czym pomalował i zmontował dla nas, sam wyciął paletki.  

Był też ojciec na swój sposób surowy – o pewnych kwestiach się nie mówiło, bo były tak jasne, oczywiste i klarowne, że nie ma pytań. To było tak, że swoją postawą, zachowaniem tata wyznaczał pewien kod i do głowy by nam nie przyszło, żeby pytać, dlaczego np. nie wolno kraść. Tata przywiązywał duże znaczenie do form. Nigdy nie usiadł przy stole, dopóki mama nie siadła. Do końca życia podawał jej płaszcz, otwierał drzwi, całował na dzień dobry. Mama, będąc piękną kobietą, nigdy nie poprawiała sobie urody makijażem, farbowaniem włosów, malowaniem paznokci. Tata uwielbiał ten design, nie lubił ostrego makijażu, czerwonych paznokci itp. zabiegów. Obie z Anną malowałyśmy się, nosiłyśmy mini, dekolty i obcisłe bluzki. Tata nic nie mówił, ale był na swój sposób smutny. Kiedyś, gdy miałam14 lat, wybierając się na dyskotekę, ubrałam się w najkrótszą spódniczkę i stojąc przed lustrem, podziwiałam swój pomysł. Ojciec spojrzał zbolałym wzrokiem, poszedł do kuchni i po chwili wrócił z nożyczkami: „myślę, córeczko, że ta spódniczka jest za długa”. Kiedyś odwiedził mnie wielbiciel, siedziałam na fotelu, w spodniach, założywszy nogę na nogę. Tata zajrzał do tzw. salonu, gdzie ja bezlitośnie kokietowałam kolegę. Jak zwykle ciepło przywitał się (każdy, kto wchodził do naszego domu mógł mieć wrażenie, że jest tym oczekiwanym i najmilej widzianym gościem, niezależnie od tego, czy był to pan hydraulik, czy koleżanka po zeszyt) i wyszedł. Potem powiedział mi, że kobieta nie powinna igrać z uczuciami mężczyzny i do tego siedzieć tak niedbale. Nie rozumiałam tego wtedy, uważając, że różnica półtora pokolenia tłumaczy taką rozbieżność. Wiem teraz, że chodziło o coś zupełnie innego.

Mieliśmy wspaniały księgozbiór. No i jak to młodzi ludzie, pożyczaliśmy książki na prawo i lewo każdemu, kto nas o to poprosił. Tata założył kartotekę domową jak w bibliotece. Wpisywało się, kto pożyczył, co nie zmienia faktu, że bardzo wiele cennych książek nie wróciło do domu. Codziennie wieczorem ojciec robił rachunki, zachowały się zeszyty zapisane równiutko. Jest to imponujące, a myślę, że wynikało z dbałości o to, żeby wystarczyło pieniędzy na cały miesiąc, zwłaszcza, że zarobki ojca były żenujące, mama pracowała do upadłego, nas było troje i tzw. gospodarka planowa była niezbędna. Tata próbował nas od małego nauczyć szacunku dla pieniędzy, dóbr doczesnych, przyrody (nie wolno było skrócić sobie drogi przez trawnik), zwierząt (kochał psy i rozmawiał z nimi), ale też w ogromnym stopniu rozwijał w nas poczucie prawa do własnego zdania, pielęgnował odwagę cywilną, nawet za cenę strat, prowokował w rozmowie, by trzeba było określić swój punkt widzenia i umieć go obronić. Kochał muzykę, szczególnie Beethovena, reagował na nią żywiołowo, dyrygując, podśpiewując… Szczególną miłością darzył Koncert skrzypcowy D. Jeśli zdarzyło się, że był czymś zirytowany lub zagniewany, a powód nie był ciężkiego kalibru, zawsze przepraszał za zniecierpliwienie czy gniew. Był nieprzytomnie zakochany we wnukach i wnuczkach, ale o tych relacjach to już nie mnie pisać. 

 

 

 

 

 

 

 



[1] S. L. Shnayderman, Tsvishn shrek un hofenung. A reyze iber dem nayem Poyln, Buenos Aires, Tsentral Farband fun Poylishe Yidn in Argentine, 1947, s. 148–149.
S. L. Shnayderman, Between Fear and Hope, New York, Arco Pub. Co., 1947, Print., s. 210.

Strona 211

.