Nie żyje Jerzy Szczakiel
Na
zdjęciu: 2 października 2013. Jerzy Szczakiel i rektorzy – gospodarze i goście inauguracji
roku akademickiego na Uniwersytecie Opolskim (fot. Jerzy Mokrzycki)
Nie żyje Jerzy Szczakiel. Opolanin, polski żużlowiec, pierwszy polski indywidualny mistrz świata na żużlu z 1973 roku, a także mistrz świata par z roku 1971. Jerzy Szczakiel zmarł 1 września 2020 r. po ciężkiej chorobie w wieku 71 lat.
Przez całe życie związany był z Kolejarzem Opole. Był wielkim przyjacielem Uniwersytetu Opolskiego.
Jerzy Szczakiel odszedł w przeddzień rocznicy, która na stałe zapisała się w historii polskiego żużla - 2 września 1973 roku został pierwszym Polakiem, który wywalczył złoty medal Indywidualnych Mistrzostw Świata na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Będzie Go nam brakowało.
***
Tekst poświęcony Jerzemu Szczakielowi, opublikowany w „Indeksie” w styczniu 2018 roku.
Zjawia się na naszych uroczystościach od lat, często przychodzi pierwszy, zajmując miejsce w pustej jeszcze auli. Zapraszany jest na każdą inaugurację roku akademickiego w Uniwersytecie Opolskim. I witany nieodmiennie słowami, którym towarzyszy burza oklasków: „Jest wśród nas także Jerzy Szczakiel, mistrz świata na żużlu z roku 1973!”.
Jan Cofałka
To była wielka sensacja, która 2 września 1973 roku zaskoczyła stutysięczną widownię, zgromadzoną na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Nikt prawie nie liczył, że to właśnie 24-letni Jerzy Szczakiel z Opola, jako pierwszy Polak w historii, zdobędzie tytuł indywidualnego mistrza świata na żużlu.
Po latach wyznał, że jego motocyklowa pasja zrodziła się za sprawą sióstr, głównie listonoszki Renaty, która wygrywała liczne zawody kolarskie, zdobywając cenne nagrody, w tym motocykle WFM.
Właśnie WFM-kę, gdy nikogo nie było w domu, uruchamiał już jako siedmiolatek. Był zbyt mały, by na nią wsiąść, podprowadzał więc ten motocykl pod murek, odpalał i z tego murku wskakiwał na siodełko. Początkowo jeździł po podwórku, z czasem wypuszczał się dalej, o czym sąsiedzi informowali ojca, od którego za to obrywał.
Kiedy miał 15 lat, spytano go w zawodówce w Opolu, do której uczęszczał, kim chce być. Odparł: żużlowcem. Mówiono o nim „Walczak”, bo nigdy nie odpuszczał na torze, wykazując dużą waleczność. Nawet zarzucano mu, że jeździł za ostro. Wtedy odpowiadał, że nikogo „nie wsadził w dechy”, czyli w drewnianą bandę okalającą wówczas tor żużlowy, choć zdarzyło mu się raz, samemu, pojechać na łuku jednym kołem po niej. Wtedy popularne stało się powiedzenie: „Wyrobił się, jak Szczakiel na wirażu”. Lubił się wyżyć na torze, ale nie było to żadne wariactwo… Potrafił wcisnąć się motocyklem w najmniejszą szczelinę między walczących zawodników.
Szczęśliwy okazał się dla niego rok 1971, w którym najpierw wywalczył awans do finału Mistrzostw Świata w Göteborgu, a potem, w Rybniku, ze starszym o osiem lat Andrzejem Wyglendą, z kompletem 30 punktów, sięgnęli po złoty medal Mistrzostw Świata Par Żużlowych, pokonując takie sławy, jak Barry Brigs i Ivan Mauger z Nowej Zelandii oraz Anders Michanek i Bernt Person ze Szwecji. To ich rekordowe zwycięstwo przetrwało do 1982 roku, wtedy dopiero zdołali je powtórzyć w Liverpoolu żużlowcy Stanów Zjednoczonych.
Największy osobisty sukces osiągnął Jerzy Szczakiel dwa lata później. Przed tym finałem w Chorzowie nie był jednak w najwyższej formie, bo ucząc się do matury, mniej trenował i mocno przeżywał śmierci matki, z którą był bardzo uczuciowo związany. Czekał jednak spokojnie na decyzję, zawsze bowiem był skromny i nie lubił się – jak twierdzi – pchać tam, gdzie go nie proszono… Uczestniczył więc w tych mistrzostwach bez większego psychicznego obciążenia, bo nikt specjalnie na niego nie liczył. Nie należał też do faworytów mediów, których ulubieńcem był najmłodszy z Polaków, 20-letni Zenon Plech ze Stali Gorzów. Na stadionie witał Plecha transparent: „Świat przyjechał do Chorzowa, mistrz pojedzie do Gorzowa!”. Oprócz Zenona Plecha i Jerzego Szczakiela w polskiej reprezentacji znaleźli się Paweł Waloszek, Jan Mucha, Edward Jancarz i – jako rezerwowy – Andrzej Wyglenda.
Była niedziela. Jerzy Szczakiel, jak na Ślązaka-katolika przystało, ogolił się, ubrał odświętnie i poszedł rano z mechanikiem na mszę świętą do drewnianej kapliczki znajdującej się przy stadionie. Po mszy przyprowadzili pod zakrystię motocykle, które ksiądz poświęcił. Potem, zamiast przygotowanego lekkostrawnego obiadu, wywalczył przyzwoity, z ulubionym kotletem schabowym i kapustą, a przed wyjazdem na stadion uciął sobie małą drzemkę.
Faworytem tych 37. Indywidualnych Mistrzostw Świata na Żużlu w Chorzowie był Nowozelandczyk, Ivan Mauger, czterokrotny mistrz świata, który na dodatek przywiózł nowość techniczną z czechosłowackiej fabryki Java, gdzie testował motocykle, dominujące wówczas na torach żużlowych. Dostał tam silnik z tzw. długim skokiem tłoka w cylindrze, czym pochwalił się na treningu. Ale bardzo szybki motocykl Maugera, co zdążyli z mechanikiem zauważyć, miał drobną, lecz istotną wadę – nie najlepiej wychodził ze startu.
Jerzy Szczakiel rozpoczął od zwycięstwa nad koalicją skandynawsko-angielską. Z Ivanem Maugerem zmierzył się w ósmym wyścigu i choć przypadło mu niezbyt korzystne miejsce przy bandzie, zdołał objąć prowadzenie. Tuż za nim pędził Paweł Waloszek, a Ivanowi Maugerowi nieoczekiwanie przyszło walczyć o jeden punkt z Rosjaninem Walerym Gordiejewem.
W kolejnym wyścigu Eda walczył ze Szwedem Andersem Michankiem oraz Zenonem Plechem i Janem Muchą. Szwed zerwał taśmę startową i został wykluczony z walki, tym sposobem pozostała na torze trójka Polaków. Zenon Plech spóźnił start i potem już tylko mógł oglądać oddalającego się coraz bardziej, dobrze usposobionego tego dnia Szczakiela. Do piętnastego wyścigu przystąpił już jako lider z trzema zwycięstwami na koncie, ale przegrał z Rosjaninem, Grigorijem Chłynowskim, a w kolejnym dał się wyprzedzić Duńczykowi Ole Olsenowi. W rezultacie okazało się, że Szczakiel i Mauger zgromadzili po 13 punktów i o mistrzostwie świata miał zdecydować dodatkowy wyścig. Do rozstrzygającego pojedynku stanęli Ivan Mauger z Nowej Zelandii i dziesięć lat od niego młodszy opolanin, Jerzy Szczakiel.
Zaczęła się – jak wspomina Jerzy Szczakiel – niezbędna przed takim pojedynkiem celebra. Jeszcze przed startem wiedział, że ma już pewny srebrny medal. Nie spodziewał się, że będzie stać go na pokonanie, po raz drugi tego dnia, takiego asa jak Ivan Mauger, dlatego zgodził się, by to on losował tory. Mauger wylosował pierwsze pole, Szczakiel miał się ustawić na mniej korzystnym zewnętrznym trzecim. Teraz wszystko miało zależeć od startu. Wystarczyło, że obaj ruszą spod taśmy równo i będzie po ptokach, bo Mauger, posiadając szybszy motocykl, wszedłby przed Szczakielem w pierwszy wiraż i już by go nie dogonił.
Mauger pierwszy podjechał do taśmy i w skupieniu, nieruchomo czekał na jej zwolnienie, Szczakiel podjechał po nim i świetnie wcelował w moment, kiedy taśma startowa wystrzeliła w górę. Wygrał start, po czym mocno ściął do krawężnika i przed Maugerem wszedł w pierwszy łuk. Stary mistrz jednak nie odpuszczał. Na prostej rozpędził maszynę i zbliżył się, chcąc go na kolejnym łuku wypchnąć pod bandę i wyprzedzić. Wyczuł jednak ten manewr i – jak mu radził mechanik – nie oglądając się do tyłu, pędził do przodu, pilnując krawężnika, bo to był klucz do sukcesu. Doganiający go Mauger przeszarżował, dotknął przednim kołem tyłu jego motocykla i upadł. O tym, że się przewrócił, Szczakiel zorientował się dopiero na następnym wirażu.
Trudno dziś orzec, czy gdyby nie upadł, pokonałby go na dystansie, czy nie? Stało się to, co się stało, i Szczakiel przy ogłuszającym dopingu kibiców zmierzał samotnie do mety po pierwsze w dziejach polskiego żużla indywidualne mistrzostwo świata. Niektórzy twierdzą, że stojąc na podium, płakał. On zaś płakał tylko na pogrzebie matki. Wtedy, w Chorzowie był po prostu bardzo szczęśliwy.