Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii
Skoro rządzący światem nie byli
przygotowani na koronawirusowy kataklizm, to trudno się dziwić, że zaskoczył on
także każdego z nas. Na różne sposoby próbujemy nie dać się obezwładnić temu
zaskoczeniu.
Dr hab. Piotr Stec, prof. UO z Wydziału Prawa i Administracji:
Keep calm and carry on
Tytuł tego tekstu w zasadzie podsumowuje nasze prawnicze zmagania z koronawirusem i gdyby nie to, że Redakcja zapewne zabiłaby mnie za przesłanie jednozdaniowego tekstu, mógłbym w tym miejscu zakończyć. Ponieważ jednak chciałbym doczekać emerytury to, świadomy grożącego niebezpieczeństwa, cokolwiek myśl rozwinę.
Grom z jasnego nieba pt. „wstrzymujemy wyjazdy, zajęcia tylko online, a w ogóle to proszę nie pętać się po okolicy” zastał mnie niemalże spakowanego przed wyjazdem na wykłady. Wrodzone lenistwo i pakowanie się na ostatnią chwilę sprawiły, że to „niemalże” ograniczyło się do zdjęcia walizki ze strychu, więc powrót do przedwyjazdowej rzeczywistości był szybki, sprawny i z minimalną liczbą złorzeczeń. Przekląwszy wirusa do dziesiątego pokolenia i siódmej mutacji zabrałem się do ogarniania rzeczywistości stanu nie-nadzwyczajnego. Ponieważ kluczem sukcesu jest dobra analiza dostępnych źródeł, przetrwałem filmowy maraton od Aeon Flux do Zombieland i tak wyposażony wróciłem do obowiązków. No i okazało się, że świat przed pandemią i w trakcie zarazy nie różnią się od siebie aż tak bardzo. Od zawsze staraliśmy się w pracy w szerokim zakresie korzystać z Internetu, co przy dyscyplinie dość mocno rozproszonej geograficznie (specjalistów od jakiegoś drobiazgu można zwykle znaleźć bez trudu na drugim końcu świata i zwykle odpowiadają na maile) jest normą. To, co zniknęło w części naukowej mojego życia to wyjazdy zastąpione interakcjami społecznymi w „wirtualu.” Networking i budowanie nieformalnych więzi leżą i się już pewnie nie podniosą, za to zadania robocze można wykonać szybko i sprawnie. Bez fajerwerków i szansy na przegadanie problemu przy piwie, chyba że każdy przyniesie własne, ale wszystko idzie mniej więcej tak, jak zwykle.
Boleśnie przybyło zadań administracyjnych, bo poza mnożącymi się jak króliki formularzami i sprawozdaniami trzeba pomóc kolegom i koleżankom, dla których przejście na nowe medium bywa problemem. Nawet dla człowieka przyzwyczajonego do tego, że używa iluś tam programów równolegle dorzucenie jeszcze pięciu, które należałoby opanować na wczoraj, jest pewnym wyzwaniem. Natomiast z dydaktyką jest stosunkowo najmniej problemu – dostaliśmy narzędzia umożliwiające prowadzenie zdalnych zajęć, niektóre z nich działają całkiem sprawnie, inne – wymagają doinstalowania wtyczek. Z perspektywy części z nas właśnie dostaliśmy klucze do plantacji bananów i tylko dręczymy Centrum Informatyczne pytaniami o kolejne wtyczki, które można doinstalować na Moodle. Nasi informatycy, co chyba trzeba tu podkreślić, pracują na 110 procent, a odpowiedź na maila wysłanego w środku nocy potrafi przyjść dwie minuty po jego wysłaniu.
Próbę ognia chyba przeszliśmy pozytywnie. Po partyzanckim semestrze pora na poważniejszą refleksję. Wygląda na to, że z COVID-em i edukacją zdalną zostaniemy na dłużej. Trzeba więc pomyśleć o tym, jak może wyglądać następny semestr. Uczelnie na całym świecie pracują nad planami awaryjnymi i zapowiadają, że zajęcia stacjonarne zaczną się najwcześniej w 2021 roku. Dla nas może to oznaczać wakacje spędzone na przygotowaniu profesjonalnej wersji tego, co robiliśmy z marszu. Profesjonalizacja kształcenia online wymagać będzie jednak wsparcia ze strony uczelni. Od kwestii czysto administracyjnych (potrzebnych będzie kilka nowych zarządzeń, zmiana siatek i efektów kształcenia) przez techniczne (ograniczenie stosowanych narzędzi do Moodle i Teams, przygotowanie formatek kursów, umożliwienie profesjonalnych nagrań itd.), aż po opracowanie zgodnych z zasadami sztuki metod dydaktycznych – kurs online i tradycyjny to jednak nie to samo. Przy okazji mamy szansę na pokazanie, że jesteśmy wspólnotą akademicką nie tylko z nazwy, ale i naprawdę. No i jeszcze jedna sprawa w tym kontekście: niezależnie od tego, jak byśmy nie czarowali nazwami, uniwersytet jest szkołą. I widać wyraźnie, że aspektu dydaktycznego nie wolno nam zaniedbać. Widać też, że potrzebujemy silnego zespołu pracowników, którzy skupią się na przekazywaniu wiedzy i uczeniu praktyki. Model, w którym nauczyciel akademicki jest specjalistą od wszystkiego po trochu – nauczania, badań i zarządzania - odchodzi, czy nam się to podoba, czy nie, do przeszłości. Dwie równoległe ścieżki kariery coraz sprawniej wdrażają uczelnie brytyjskie, zachęcone do tego tamtejszą ewaluacją, obejmującą (tak, jak u nas) wszystkich pracowników badawczo- dydaktycznych i badawczych. Przyjdzie nam się zmierzyć z koniecznością zdefiniowania „scholarship of teaching” i uprzedzeniami wobec dydaktyków: „nieopłacalni w algorytmie”, „wypasione belfry z liceum,” czy z przypiętą na stałe łatką kogoś, komu „nie wyszło z nauką, więc poszedł uczyć”. Wszyscy mamy swoje zadania w tej naszej republice uczonej i wszystkie są równie ważne. Każdy z nas miał zajęcia z Bardzo Wybitną Osobą, która uczyć nie umiała albo po prostu ją to nudziło, i z fajnym prowadzącym, który publikował rzadko, bo przygotowanie dobrych zajęć zajmowało za dużo czasu. Ważne jest, żeby obie ścieżki traktować jednakowo, tak po względem awansów, jak i wynagrodzeń.
Czeka nas nowa ewaluacja, wydłużona o rok, a w konsekwencji na zupełnie nowych zasadach. Nowego rozporządzenia jeszcze nie znamy, stare, jeśli pozostanie w mocy bez zmian, wymaga przeszacowania osiągnięć i sprawia, że prognozowanie wyników staje się jeszcze trudniejsze. Przed nami dodatkowy wysiłek, jeśli chcemy przetrwać w coraz bardziej niepewnym świecie.
Do przemyślenia jest także trzeci filar funkcjonowania uczelni – współpraca z otoczeniem. Kryzys sprawia, że nasi partnerzy będą musieli przeorientować swoje priorytety, zmienić profile działania, być może ograniczyć działalność w ramach społecznej odpowiedzialności biznesu. To stawia pytanie o naszą rolę jako uczelni glokalnej – czynnej międzynarodowo, ale zakorzenionej w swojej „małej ojczyźnie”, w pomocy otoczeniu i dostosowaniu tego, co dajemy naszym studentom i absolwentom, do nowej sytuacji.
W dodatku w tym roku kończy się dotychczasowa „Strategia rozwoju Uniwersytetu Opolskiego” i w przyszłym semestrze będzie nas czekać praca nad nowym dokumentem. Dokumentem dostosowującym uczelnię do świata VUCA (zmiennego, niepewnego, złożonego i niejednoznacznego), innego niż ten, z którym musiały się zmierzyć dotychczas uniwersytety. Ale czy na pewno innego? Uniwersytet zawsze przekraczał granice, zadawał niewygodne pytania, tworzył scenariusze przyszłości. Był, w imię Prawdy, tam, gdzie nikt nie zaglądał, w strachu, że odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie może zmienić świat tak, że nie damy rady się w nim zorientować. Szukając prawdy przekraczaliśmy te granice, dając światu praktyczne narzędzia, jakich bez naszej ciekawości nigdy by nie dostał. Zapomnieliśmy o tym, goniąc za punctum sordidum i do tego będziemy musieli wrócić.
Świat VUCA jest naturalnym środowiskiem uniwersytetu. Takim, w którym może się rozwijać, choć niekoniecznie lekko, łatwo i przyjemnie. Dlatego mogę ten tekst skończyć tak, jak go zacząłem – Keep calm and carry on!
Pytała: Barbara Stankiewicz