Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii
Skoro rządzący światem nie byli przygotowani na
koronawirusowy kataklizm, to trudno się dziwić, że zaskoczył on także każdego z
nas. Na różne sposoby próbujemy nie dać się obezwładnić temu zaskoczeniu.
Prof. dr hab. Wojciech Chlebda z Instytutu Językoznawstwa Uniwersytetu Opolskiego:
- Biblijne nam czasy nastały. „I podniósłszy laskę, uderzył w wodę rzeczną przed Faraonem i sługami jego, i obróciła się w krew. A ryby, które były w rzece, pozdychały, i zaśmierdziała się rzeka; i nie mogli Egipcjanie pić wody rzecznej”. Plaga suszy: Wisła zanika, ziemia przestaje rodzić. Plaga potopu: topnieją lodowce arktyczne, wypiętrzony ocean zalewa lądy. Plaga ognia: płonąca katedra Notre Dame, apokalipsa lasów Australii, tragedia Biebrzy. Plaga moru: nieubłaganie krocząca przez świat pandemia, której końca nie widać. Plaga recesji: ruina gospodarki, bankructwa, bezrobocie, zaglądający w oczy głód. Plaga totalizmu: doszczętnie zdemoralizowana i prostacka władza, zagubiona opozycja, co rusz potykająca się o własne nogi, zdurnowaciała część społeczeństwa, która wyłączyła racjonalne myślenie albo go i nigdy nie włączyła. Plaga wojny, wypędzająca z domów setki tysięcy ludzi i pędząca ich po bezdrożach spod deszczu bomb pod rynnę zarazy. Wszystko to naraz.
Nie chcę się bawić w domorosłego filozofa, w proroka z bawełnianą maseczką na ustach, ale tak to widzę: kruchość istoty ludzkiej wobec natury, która nas wydała. Ale może wydała nas za wcześnie? Wydała na zatracenie jako nieudany twór ewolucji? Ewolucja się przecież na nas nie skończyła, trwa każdego dnia, tyle że natura ożywiona ewoluuje od 4 miliardów lat, a myśmy się z niej jako Homo habilis wyłonili ledwo 3 miliony lat temu. 99,997% swojego czasu Ziemia obywała się bez nas – a nam się wydaje, że „uczyniliśmy Ziemię sobie poddaną”? Nie pierwsza to pandemia w historii ludzkości i nie ostatnia. Nie pierwszy to zbiór plag, jak świadczy Księga Wyjścia. Czy to spiętrzenie plag, którego jesteśmy świadkami i uczestnikami, potraktujemy wreszcie jak memento?
Nagromadzenie nieszczęść zmusza mnie do kalkulacji w trybie ostateczności. Wolność to uświadomiona konieczność; strywializowana przez marksistów myśl Hegla idzie w parze z odrzucanym przez Mickiewicza programem „mierz zamiar podług sił”. Żadna nowość, już to przerabiałem w stanie wojennym. Powrotu wolnej Polski tym razem już nie doczekam. Teraz kalkuluję sobie, ile mi – mniej więcej – w obliczu ostateczności sił zostało i co wobec tej granicy mogę jeszcze zrobić. W ogóle im się robię starszy, tym bardziej „mierz zamiar podług sił” staje się moim programem działania, a już w czasie zarazy!.. Trzeba sobie spokojnie uświadomić, że nawet przy najdalej idących środkach ostrożności zarazić się koronawirusem można każdego dnia, każdej chwili, a jeśli organizm okaże się mało odporny, odejść z tego świata – w męczarniach – można w ciągu tygodnia, nawet szybciej. Nie mając sił ani możliwości wydania ostatnich dyspozycji.
Więc całkiem spokojnie dopijam trzecią kawę i siadam do korespondencji ze studentami. Każdego ranka zapisuję też sobie, co mam dziś do zrobienia w miejscach mojej pracy: na uniwersytecie, w Akademii Nauk, w Akademii Umiejętności, w Radzie Języka Polskiego, w Centralnej Komisji. Kończę rewizję dużego słownika, który przygotowaliśmy z moim zespołem, i zabieram się za następny. Posłusznie odsyłam korekty moich tekstów, które właśnie mają wyjść. Ulegam i piszę recenzje tekstów przesyłanych mi przez redakcje (ale też coraz częściej nie ulegam i odmawiam). Szkicuję dwa referaty, które miałem wygłosić na kongresach przed wakacjami, ale je wygłoszę po wakacjach lub nigdy. Przeczytałem głęboko poruszający Dom z dwiema wieżami Marcina Zaremby Bielawskiego, kończę Strażników fatum Bożeny Keff. Ale przede wszystkim piszę własną książkę.
Miałem ją pisać „na emeryturze”, w wyśnionym i wyczekiwanym czasie odjazdu na wyspy szczęśliwe, tymczasem z początkiem zimy zeszłego roku – jeszcześmy o pandemii wtedy nie słyszeli – poczułem, że ta książka wyrywa się ze mnie i domaga zapisania. Nie jest to książka językoznawcza: co miałem do powiedzenia jako lingwista, powiedziałem i chociaż mam jeszcze w zapasie parę zgrabnych pomysłów, tracić czasu na traktaty, które przeczyta piętnaście osób, już nie zamierzam. Jak zanotowałem w dzienniku (a prowadzę go od ponad 40 lat), 8 grudnia zeszłego roku otworzyłem w komputerze folder zatytułowany „Dom” i zacząłem pisać pierwsze zdania pierwszego rozdziału. Dzisiaj piszę rozdział piąty z siedmiu zaplanowanych – bo chociaż książka powstaje pozornie poza gatunkami (ani to dziennik, ani reportaż, ani esej, ani autobiografia, ani wykład historyczny, raczej taki osobisty poemat dygresyjny prozą), ma planową, bardzo ścisłą strukturę i świadomie kontrolowany dukt narracyjny. Zdałem sobie sprawę, że z rodziny, pojmowanej jako rodzice i dzieci, zostałem tylko ja – i jeśli właśnie ja pewnych rzeczy nie wypowiem, nie skomentuję, nie pokażę i nie przekażę, nie zrobi już tego nikt. Piszę więc książkę o domach naszych rodzinnych, o rodzicach i bracie, o przodkach po kądzieli i po mieczu, o ukochanym moim Jarnołtówku, o Niemcach, o ich winach i o naszych winach, o pamięci tych win i o pamięci w ogóle, o fotografiach, których się w naszej rodzinie zachowało wiele od roku 1912 poczynając, i o fotografii jako takiej w jej skomplikowanych relacjach ze światem realnym. Traktuję to pisanie jako osobisty rachunek sumienia, spłacanie długów, powinność.
I chociaż nie jest to narracja łatwa, sprawia mi jej tworzenie wielką frajdę i najchętniej zajmowałbym się tylko tym. Ale od czasu do czasu trzeba założyć maseczkę i zderzyć się ze światem realnym bez pośrednictwa fotografii: wychodzę, cierpliwie stoję w kolejce przed sklepem spożywczym, zachodzę do kiosku po „Wyborczą”, „Newsweek” i „Politykę”, wracam, myję i dezynfekuję ręce, robię przepierkę, włączam ekspres do kawy i staram się żyć życiem normalnego człowieka w czasach w dwójnasób i trójnasób nienormalnych.
Pytała:
Barbara Stankiewicz