Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

- Początek tej „narodowej kwarantanny” był dla mnie bardzo trudny, bo jestem człowiekiem bardzo aktywnym, nie tylko zawodowo: gram w piłkę, tenisa, chodzę po górach... I nagle zostałem pozbawiony kontaktu z ludźmi (zwykle dużo pracuję w tzw. terenie, mam warsztaty z młodzieżą, jeżdżę na konferencje) i zmuszony do zaniechania aktywności fizycznej. Powoli zaczynam się do tej nowej sytuacji przyzwyczajać, ale czuję się bardzo zmęczony, zwłaszcza psychicznie, jej przygnębiającą klaustrofobią, chociaż są i plusy...

Moja rodzina i tak jest w dobrej sytuacji, bo mamy mały ogródek, więc dzieci (dziesięciolatek i trzylatek) mogą pogodny dzień spędzać na dworze, ale starszemu trzeba towarzyszyć w zdalnej nauce, a młodszemu zapewnić rozrywki, co nie jest łatwe, kiedy mamy do czynienia z dzieciakiem, który chce być w ciągłym ruchu – dokładnie jak jego tata. Ale gros czasu zabiera mi praca zawodowa, o wiele trudniejsza niż zazwyczaj, bo zdalna i jeszcze bardziej nocna niż zwykle. Z wykładami nie ma większego problemu, gorzej jest z ćwiczeniami. Przekonuję się, że nie jestem fanem formy e-learningowego nauczania, i to nie ze względów technicznych, bo z tym nie mam kłopotów…

Głównym przedmiotem, który prowadzę, jest „Cyberkultura”, czyli, najogólniej mówiąc, wpływ nowych technologii na życie społeczne. Paradoksalnie, pandemia jest więc idealną sytuacją, żeby przyjrzeć się tym zjawiskom z bliska, „przerobić” ten temat na żywo… I „przerabiam”, także sam dla siebie. Wnioski: bardzo brakuje mi bezpośredniego kontaktu ze studentami, wynikających z niego emocji, ich reakcji werbalnych i niewerbalnych, informacji zwrotnych… Trochę lepiej czuję się rozmawiając z nimi na skypie, bo widzę rozmówcę, ale nic nie zastąpi kontaktu bezpośredniego. Mam wrażenie, że rozmawiam z chłodną maszyną, a wolałbym z człowiekiem. Jesteśmy przecież zwierzętami społecznymi, informacje pośrednie nam nie wystarczają, potrzebujemy sobie je dopełnić sygnałami niewerbalnymi, informacjami płynącymi z otoczenia… A to otoczenie dziś jest bardzo wysterylizowane. Pomijam już fakt, że taka forma kontaktu jest znacznie bardziej męcząca – mniej zmęczony się czułem wracając do domu po kilku wykładach, niż teraz po jednych zdalnych zajęciach.

Mając na uwadze powyższe wyzwania, na ćwiczeniach zdecydowałem się na formy pisemne. Inna sprawa, że studenci, także kierunków społecznych i humanistycznych powinni pisać, a w normalnym trybie zajęć sam odczuwam, że tego typu aktywności mają za mało. Co dwa tygodnie studenci przygotowują więc dwustronicowy esej. Ja natomiast przygotowuję im materiały do ich napisania, a później wspólnie je omawiamy podczas zdalnych spotkań; podrzucam im słowa kluczowe, problemy, na które powinni zwrócić uwagę, zadaję pytania pomocnicze. Nie jest to więc rzucenie tematu w eter, ale staram się te tematy przepracowywać. Różnie to wychodzi, ale są dopiero na drugim roku, więc jeszcze brak im doświadczenia. Co ciekawe, studenci często sami upominali się, przynajmniej na początku kwarantanny o zajęcia!

Opiekuję się też magistrantami. Tu sprawa jest prostsza, bo to drugi rok studiów magisterskich. Ich prace są już w miarę zaawansowane; niektórzy już finalizują pisanie, inni konsultują mailowo albo poprzez skype swoje bieżące dylematy. Obrony mają się odbyć w lipcu. Mam nadzieję, że nie będą zdalne.

Mój starszy syn powiedział niedawno: „Jak ja już chcę wrócić do szkoły!”. W tym zdaniu streszcza się nasze, podejrzewam, że wszystkich, pragnienie powrotu do normalności. Nawet tej, którą na co dzień nie za bardzo lubimy. Nagle dostrzegliśmy, jak ważne są dla nas rzeczy małe, których już nie dostrzegaliśmy: możliwość wyjścia z domu, swobodnego poruszania się, spotykania się z innymi, bez lęku, że ten kontakt nam zagraża…

Zastanawiałem się, dlaczego tak mało teraz czytam. Wydawałoby się, że to idealna sytuacja, żeby uciec w książki. Ale ja czuję się przebodźcowany – mała przestrzeń, głosy dzieci, brzęczenie radia, dzwoniące telefony, natłok informacji, od których czasem trudno się oderwać… Niby wszystko stanęło w miejscu, bo pandemia. Tymczasem wcale nie stanęło, tylko rozgościło się w znacznie mniejszej przestrzeni. I nawet nie ma jak przewietrzyć myśli, więc buzują… Zwłaszcza, że rozmyślam więcej, niż bym chciał. Dlatego zazdroszczę ludziom, którzy potrafią uciec w lekturę nieskomplikowanych książek, zatopić się w fabule lekkich filmów.

Próbuję czytać beletrystykę, zwłaszcza science fiction, z różnym skutkiem. Łatwiej skoncentrować mi się na filmach, szczególnie serialach. Jeden z nich poleciłem swoim studentom – to serial „Devs”, można powiedzieć, że filozoficzny, a właściwie na styku filozofii i nowych technologii, idealnie się więc wpisuje w obecną rzeczywistość i w to, czym się zawodowo zajmuję. Bardzo dużo słucham również muzyki. Pandemia uniemożliwiła mi wyjazd do Manchesteru na koncert jednego z moich ulubionych zespołów, więc słucham w domu. Nawet więcej niż zwykle.

W ten sposób pojawiają się także różne pozytywne strony kwarantanny: więcej czasu dla rodziny, ale i powrót do zajęć, na które zwykle nie mam czasu. W ostatnich tygodniach wróciłem do moich hobbystycznych badań genealogicznych. W poszukiwaniu moich przodków po różnych archiwach dotarłem już do końca XVIII w. (po mieczu), a po kądzieli – do połowy XVIII wieku. Efektem ubocznym tych poszukiwań jest odnowienie kontaktów z bliższymi krewnymi, z którymi dawno się nie słyszałem, a także nawiązanie nowych. To swoją drogą bardzo ciekawe, że taka potrzeba odezwała się we mnie właśnie teraz, w warunkach przymusowej izolacji. 

Pytała: Barbara Stankiewicz

 

.