Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

Skoro rządzący światem nie byli przygotowani na koronawirusowy kataklizm, to trudno się dziwić, że zaskoczył on także każdego z nas. Na różne sposoby próbujemy nie dać się obezwładnić temu zaskoczeniu.

Dr hab. Adam Bodzioch, prof. UO z Instytutu Biologii UO:

- Na trochę przed wybuchem epidemii (8 listopada) umarłem sobie po raz drugi w swoim życiu (nagłe zatrzymanie krążenia w ostrej fazie zawału serca STEMI; utrata krążenia krwi i oddechu, reanimacja, uśpienie na cztery dni pod respiratorem i całą kupą rurek, drucików i telewizorków, angioplastyka, wybudzanie, wszczepienie kardiowertera-defibrylatora). Po blisko trzech miesiącach w szpitalach (z przerwą na zarośnięcie się implantu, na przełomie grudnia i stycznia), od 4 lutego jestem w domu, na zwolnieniu lekarskim, będąc pod stałą kontrolą medyczną. Ostatnia seria konsultacji zakończyła się w pierwszym tygodniu marca, a następna czeka mnie od 18 maja. Z powodów fizjologicznych (niedotlenienie mózgu), farmakologicznych (cała fura prochów) i chyba też psychicznych, dopiero teraz zaczyna ustępować stan permanentnej pół-śpiączki i wywołanej nim niechęci do czegokolwiek. To chyba jest główny powód, dla którego epidemia przepływa obok mnie jak film, na którego kadry spoglądam tylko od czasu do czasu, bez zbytniego zainteresowania.

Drugim powodem zapewne jest fakt, że mieszkam dość daleko od ludzi i mam teraz (będąc zwolnionym z obowiązków służbowych) bezpośredni kontakt tylko z trzema osobami (raz na kilka dni), które pomagają mi w pracach remontowych i ogrodniczych (ponadstuletni dom i ponad pół hektara przydomowej działki – mam więc co robić, a z obecną sprawnością serca na poziomie 23–25 proc. nie wolno mi nawet rąbać drewna na opał). Tak więc, zdecydowaną większość czasu spędzam na krzątaniu się po swoim gospodarstwie, łatając to, na co mnie stać. Zakupy zawsze robiłem nie częściej niż raz w tygodniu i tak też jest teraz, co nie zaburza mi życia, podobnie jak przyrządzanie posiłków, bo i tak zawsze sobie kucharzyłem, z pieczeniem chleba włącznie.

Życie zaburzają mi głównie doniesienia telewizyjne, na oglądanie których przeznaczam około dwie wieczorne godziny dziennie. Zazwyczaj wprawiają mnie w przerażenie, ale nie z powodu przytaczanych statystyk epidemii, lecz z powodu żonglowania ludzkim życiem przez polityków – nie tylko w naszym kraju. Poza tym, co dwa–trzy dni przeglądam korespondencję elektroniczną i coś tam odpisuję, jak trzeba – obecnie jest to wszystko, co czytam i piszę.

Smutne to. Zawsze marzyłem, aby mieć dużo wolnego czasu na przeprowadzenie piętrzących się latami niedokończonych albo nawet i nierozpoczętych badań przybywających ton skamieniałości. Teraz ten czas mam, tylko że nic mi po nim. Dlatego bardziej myślę o przyszłości niż o teraz i w ramach remontu domu urządzam pracownię paleontologiczną – na razie 20 metrów kwadratowych – w której chcę zgromadzić swoje zbiory i, co najważniejsze, wreszcie je opracować, kiedy już dojdę do pełnej sprawności. Oczywiście, kontaktuję się z rodziną – wyłącznie zdalnie, ale to jest standard, spowodowany nie epidemią, tylko odległością (jedna siostra w Kielcach, druga w Lublinie, a dzieci w Poznaniu). Zatem, moje życie w czasie zarazy nie różni się zbytnio od tego, jakie byłoby bez niej. Przeszkadza mi tylko ograniczona dostępność do materiałów budowlanych i – od kilku dni – do lasu, który mam na wyciągnięcie ręki (50 metrów od okna w kuchni), i który jest jednym z moich żywiołów.

 

.