Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Koronawirus. Nasze pojedynki z czasem pandemii

Właśnie minął trzeci tydzień czasu zarazy.

Tydzień I: ciekawość

Na początku pojawiła się ciekawość. Kiedy ogłoszono pierwszy przypadek zachorowania na koronawirusa w Polsce chciałam sprawdzić, jak tego typu zjawiska kształtowały się na przestrzeni wieków. O „czarnej śmierci”, dżumie, która pustoszyła Europę w połowie XIV wieku co nieco wiedziałam, mówiłam nawet o niej moim studentom. O paradoksie, tę zarazę do Europy też przywlekli z Azji Genueńczycy (a więc mieszańcy Półwyspu Apenińskiego). Lektura książki Jana Kracika „Pokonać czarną śmierć” wprawiła mnie w zdumienie: jak wiele jest podobieństw pomiędzy dzisiejszą sytuacją a tą w dawnych wiekach, jak podobne są zachowania ludzkie wczoraj i dziś, ich obawy, gesty solidarności, a także hejt. Teraz żałuję, że zamiast książek o plagach, zarazach i innych katastrofach w historii nie zdążyłam pożyczyć większej liczby książek o dominikanach…

I pierwsze zdziwienie: można żyć bez kalendarza….

Tydzień II: złość

Zaczęły przychodzić maile z uczelni. Mamy wziąć się do roboty, mamy prowadzić zajęcia tak, jakby nic się nie działo, tylko w sposób zdalny. W domu mam służbowy laptop, kupiony w ramach przetargu w 2011 r., z równie aktualnym oprogramowaniem. Nigdy nie prowadziłam zajęć on-line. Nigdy mnie tego nikt nie nauczył, mimo iż wielokrotnie o to apelowałam. Większość moich wykładów mówię „z głowy”, co oznacza, że nie mam ich na piśmie. Tylko do niektórych mam przygotowane prezentacje. Nagle okazało się, że przez USOS-a nie da się wysłać załącznika liczącego kilka stron lub kilka slajdów. I wtedy przyszło oświecenie: filmy z wykładami na YouTube. Do tej pory nie miałam nawet na nim konta, a tu mam nagrać minimum dziesięć wykładów na tydzień. Podejmuję jednak wyzwanie, bo nie mam wyjścia: dzień w dzień, przez cztery godziny nagrywam kolejne wykłady, po 40 minut każdy – z głowy, no bo skąd? Trzeba znaleźć miejsce w domu (bez bałaganu), odświętnie się ubrać, umalować, uczesać, wyłączyć telefony, spacyfikować psa. Do tego dochodzą godziny spędzone na robieniu prezentacji. W sumie po kilka godzin dziennie, podczas gdy w realu chodziłabym do pracy jedynie w poniedziałek i w czwartek po południu. Maile z uczelni nadal przychodzą, tym razem chodzi o raporty, zawsze na już: co mam zamiar zrobić w nadchodzącym tygodniu, jakimi metodami, jak zamierzam sprawdzać efekty moich działań, a potem: co zrobiłam, jakie treści zawarłam, jaką literaturę wykorzystałam, jak sprawdziłam tę wiedzę itp. itd.  Raport z ostatniego tygodnia zajął mi 16 stron, a i tak nie odpowiedziałam na wszystkie pytania. Patrząc na wciąż rosnące statystyki zachorowań i zgonów nie mogę się oprzeć myśli, czy rzeczywiście komukolwiek kiedykolwiek te raporty się przydadzą? I kiedy wreszcie przestaną nas traktować jak potencjalnych oszustów? Nie mówiąc już o tym, że kiedyś przyjdzie nam zdać raport z zupełnie innych naszych cnót.

Tydzień III: strach

Dzień zaczynam i kończę oglądaniem statystyki zachorowań i zgonów. Im bardziej ich przybywa, tym bardziej zaczynam się bać: o 86-letnią mamę, którą zamknęliśmy w jej własnym mieszkaniu, o 90-letniego ojca, który po wylewie, częściowo sparaliżowany, przebywa w ośrodku rehabilitacyjnym, odcięty od świata, bo – jak na złość – popsuł mu się telefon, którego obecnie nie sposób kupić, o brata mieszkającego we Włoszech, o drugiego brata – lekarza pulmonologa, walczącego w Warszawie na pierwszym froncie, o męża, córki i zięcia, czasem też o siebie. Nagle zorientowałam się, że cukru mam w domu tyle, co w cukiernicy (bo nikt nie słodzi), mąki nie mam wcale (bo nie piekę), ryż jest tylko dla psa. Do sklepu nie pójdę, bo kolejki, a do tych mam uraz jeszcze z czasów PRL-u. Poza tym nie mam ani rękawiczek, ani maseczek, bo szyć też nie potrafię. Cóż, taki los naukowca. Dobrze, że chociaż świąt nie będzie…

Kiedy jest już bardzo źle, siadam do pisania zaległych artykułów i porządkowania materiałów do kolejnej książki. Cierpliwie czekam na recenzję tej już napisanej. Wróciłam też do „Jesieni średniowiecza” J. Huizingi, kultowej książki mojej młodości. Ale dziś podoba mi się już jakby mniej. Może dlatego, że za dużo w niej o śmierci?

Pytała: Barbara Stankiewicz

.