WRACAMY NA ŁAMY. „Indeks” zaprasza do lektury
Wszechobecna
koronawirusowa przeszkoda uniemożliwiła również bezpośredni kontakt „Indeksu” z
Czytelnikami. Kolejny numer musi więc poczekać na warunki umożliwiające druk, a
zwłaszcza kolportaż. Do tego czasu „Indeks” będzie się tu przypominał tekstami,
którym upływ czasu nie zaszkodził.
Czy czarownice naprawdę
latały?
Weź parę ziaren bielunia, kłącze tataraku, kilka wilczych jagód zebranych w pełni księżyca, dodaj do tego garść sproszkowanej skóry ropuchy, trochę tłuszczu noworodka i mieszaj codziennie wieczorem, trzy razy w prawo i trzy razy w lewo. Po tygodniu otrzymasz maść. Smaruj nią skórę tam, gdzie jest najcieńsza, a po chwili poczujesz, że odrywasz się od ziemi.
Takie przepisy „maści na latanie”, modyfikowane w zależności od szerokości geograficznej, można znaleźć w ludowych baśniach całego świata. Bo czarownice pojawiały się wszędzie – najczęściej nadlatywały na miotłach, a z nimi pojawiały się nieszczęścia: krowy traciły mleko, bydło padało, zasiewy atakowała zaraza, do wsi wkraczała bieda.
Interesują się nimi folkloryści, co zrozumiałe, bo nie ma baśni bez czarownicy. Ale i historycy nie dawali czarownicom naukowego spokoju. Dzięki nim wiemy, że był czas, kiedy czarownicami zajęła się i Święta Inkwizycja, rozpowszechniając wśród ówczesnych ludzi przekonanie o wszechobecności wiedźm, odpowiedzialnych za wszelkie nieszczęścia – a tych w średniowiecznym świecie nie brakowało. Poranioną przez prowadzone wojny Europę zdziesiątkowała epidemia dżumy, po niej przyszły nieurodzaje, a na dodatek rozpoczęły się ruchy reformatorskie, zagrażające pozycji, a zwłaszcza majątkowi Kościoła. Kobiety latające na miotłach spadły więc Kościołowi jak z nieba, zatem szybko przygotowano słynny Młot na czarownice, czyli podręcznik tropicieli wszystkich wiedźm, po czym w Europie masowo zapłonęły stosy.
Polowanie na czarownice zakończyło się śmiercią około pół miliona oskarżonych o czary ludzi, głównie kobiet. Przed śmiercią torturowanych przy wykorzystaniu różnych narzędzi i w różny sposób, m.in. za pomocą nakłuwania miazgi zębowej, co powodowało, że nieszczęsne kobiety przyznawały się do wszystkich przestępstw, które zdolna była wyprodukować wyobraźnia inkwizytorów.
Latające kobiety zainteresowały też chemików. A jeszcze bardziej – czarownic tajemne maści, ich receptury, utrwalone w baśniach całego świata. Baśniach, które dr hab. Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO, chemiczka z Uniwersytetu Opolskiego (specjalność: agrobiochemia) czyta w bardzo specyficzny sposób. Przeanalizujmy więc skład baśniowej maści na latanie.
- Nasiona bielunia dziędzierzawy (Datura stramonium), czyli tzw. anielskich trąb, rośliny zadomowionej w naszych ogródkach, czy pokrzyku wilczej jagody (Atropa belladonna), roślin z rodziny psiankowatych, zawierają substancje toksyczne, w dużym stężeniu – śmiertelne dla człowieka, w mniejszym – działające halucynogenne.Podobnie jak liście lulka czarnego (Hyoscyamus niger), też z rodziny psiankowatych (Solanaceae), zwanego żabim barszczem. Kłącza tataraku w naszych warunkach klimatycznych zawierają tylko a-azaron (wykorzystywany, ze względy na walory zapachowe i smakowe, w produkcji wermutu), natomiast w innym klimacie, np. w Hiszpanii, wytwarzają także b-azaron, mający właściwości halucynogenne, o czym dobrze wiedzieli baskijscy szamani. Oba te związki produkowane są w naszej rodzimej roślinie o nazwie kopytnik (Asarum europaeum), silnie trującej bylinie występującej m.in. w naszych parkach.
W przepisach maści popularnych na południu Europy pojawia się także legendarna mandragora, w innych – szalej jadowity, czyli cykuta (Cicuta virosa), tojad mordownik (Aconitum L.), zawierający akonitynę, czy zimowit jesienny (Colchicum autumnale), roślina zawierająca zabójczą kolchicynę, bardzo toksyczną substancję, wykorzystywaną do produkcji jednego z nielicznych, skutecznych leków do walki z dną moczanową. Niemal wszystkie te rośliny zawierają alkaloidy tropanowe, głównie hioscyjaminę, atropinę i skopolaminę, czyli substancje, które użyte w odpowiednich dawkach mogą działać halucynogennie. Są też uważane za afrodyzjaki.
W przepisie maści na latanie sproszkowana skóra żaby też nie pojawiła się przypadkowo. Bufo marinus czyli ropucha aga, ropucha olbrzymia żyjąca w obu Amerykach i Australii, jest wyposażona w podskórne gruczoły jadowe produkujące bufoteninę, pochodną dimetylotryptamin, wyjątkowo silnie oddziałującą na ośrodkowy układ nerwowy człowieka.
- Budowa strukturalna jest bardzo podobna do struktury psylocyny i psylocybiny, substancji obecnych w meksykańskich grzybkach halucynogennych (Psilocybe cubensis, Psilocybe mexiana, Psilocybe semilanceata), zwanych halucynkami lub czapeczką wolności. Można się więc domyślać, że te właściwości ropuszej skóry były przyczyną jej obecności w recepturze stworzonej przez wiedźmy.
Wiedźmy – a to już temat dla językoznawców (co świadczy o tym, że „czarownicologia” jest dziedziną bardzo interdyscyplinarną) – czyli „te, co wiedzą”, a więc posiadły wiedzę dużo większą od współcześnie żyjących. Bo, podkreśla dr hab. Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO, ich wiedza była ogromna.
- Nie znały mechanizmów działania tych wszystkich substancji, którymi się posługiwały, ale drogą eksperymentowania poznawały skutki ich działania, w zależności od zastosowanej dawki. Nauka do dziś czerpie z tej wiedzy. Choćby etnofarmakologia wykorzystuje przekazy medycyny ludowej jako źródło hipotez badawczych. Przecież skład produkowanych dzisiaj leków ziołowych, np. specyfików odchudzających czy suplementów diety, opiera się na informacjach z przeszłości, w tym recepturach starych zielarek, także czarownic.
Dziś można się już tylko domyślać, że tą niedostępną dla innych wiedzą o właściwościach różnych roślin posługiwały się choćby po to, by skutecznie manipulować mężczyznami czy w celach politycznych.
- Niewykluczone, że władcy korzystali z ich usług, dążąc do osiągnięcia swoich celów politycznych. To były czasy średniowiecza: czego nie udało się wywojować szablą, udało się trucizną. A one - czarownice, wiedźmy czy też po prostu zielarki - wiedziały o trujących właściwościach roślin wszystko. Za sprawą baśni funkcjonuje w naszej świadomości stereotyp czarownicy jako starej, pomarszczonej kobiety, która w zawalonej chatce warzy coś w kociołku. Tymczasem wiele z nich to były zadbane, piękne kobiety, często z dobrych domów, mające dość rozsądku, żeby nie afiszować się swoją wiedzą.
Czy czarownice latały? To pytanie jest jednocześnie tytułem wykładu, jaki dr hab. Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO, wygłasza dla młodzieży, głównie licealnej. Bo od bajkowych czarownic blisko już do współczesnych dopalaczy, w których znajduje się wiele substancji naturalnych.
- To mieszanki roślin i grzybów, głównie halucynogennych, uzupełnione substancjami syntetycznymi. W skład mieszanek ziołowych zawartych w dopalaczach wchodzą rośliny z całego świata. Często specyfiki te zawierają nawet do kilku różnych roślin, a zawarte w nich substancje czynne dają efekt chaosu w głowie, utratę kontroli nad ciałem i problemy z koncentracją.
W niektórych dopalaczach stwierdzono np. obecność muchomora czerwonego (Amanita muscaria), świętego grzyba szamanów syberyjskich, który podany w dużych dawkach zabija, ale w małych – odurza. Za ten efekt odpowiedzialne są pochodne izoksazolowe: kwas ibotenowy i muscymol, substancje psychoaktywne. Czerwone muchomory mógł spożywać tylko główny szaman, był to cały rytuał, w trakcie którego doznawał wizji, kontaktował się zaświatami… W ludzkim organizmie kwas ibotenowy przekształca się w muscymol, wydalany później z moczem. Szamani syberyjscy wiedzieli o tym, dlatego pozwalali pić swój mocz uczniom, którzy w tak specyficzny sposób mogli zbliżyć się do zaświatów, bo mocz zawierający muscymol też miał właściwości halucynogenne.
Podobnie jak maść czarownic, którą - jak wynika ze starych zapisów - nacierały całe ciało, zwłaszcza miejsca, gdzie skóra jest najcieńsza (pachy, pachwiny) i okolice błon śluzowych, bo przez nie substancje zawarte w maści wchłaniały się najszybciej i najlepiej. Żeby wprowadzić substancje aktywne maści do wnętrza ciała, a więc jeszcze bardziej zwiększyć skutek jej działania, a może i pogłębić doznania, prawdopodobnie posługiwały się kijem od miotły. Miotła, narkotyczne uczucie unoszenia się w powietrzu i wizje erotyczne – to wszystko sumuje się w znany z baśni obraz wiedźmy lecącej na miotle na sabat, zwieńczony spółkowaniem z szatanem.
Ale żeby powstała maść, suche składniki trzeba było połączyć jakimś tłuszczem. Jak chcą baśnie i inne ludowe przekazy – koniecznie tłuszczem wytopionym z wykradzionego matce niemowlęcia.
- Aż się boję myśleć, czy tak się naprawdę działo. Jedno jest pewne: i ta informacja ma głębszy sens, niż by się wydawało. Okazuje się bowiem, że niemowlęcy tłuszcz, zawierający brunatną tkankę tłuszczową jest wyjątkowo aktywny biochemicznie, mógł więc pełnić rolę promotora sorpcji, tj. substancji wspomagającej docieranie tych aktywnych substancji w głąb naszej skóry. W latach 20. ubiegłego wieku jeden naukowców niemieckich, lekarz, postanowił wypróbować na sobie działanie takiej maści na latanie, wyprodukowanej w oparciu o starą recepturę. Oczywiście jako bazy użył wazeliny, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej, żadna komisja etyki nauki nie pozwoliłaby na inny eksperyment. Okazało się, że kiedy usnął, miał rozmaite wizje, także erotyczne, halucynacje… Pewnie podobne do tych, które miały żyjące kilka wieków wcześniej kobiety, z poprawką wynikającą z różnych doświadczeń życiowych, z różnic cywilizacyjnych.
Świat roił się wtedy od wiedźm, utopców, wilkołaków… Te istoty winiono za utratę dziecka, nieurodzaj czy inne nieszczęście. Co ciekawe, mówi dr Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO, często całe wsie widziały lecące na sabat czarownice. I tak mogło być: zbiorowa halucynacja w efekcie spożycia sporysza, przetrwalnikowej formy buławinki czerwonej, grzyba z rodziny workowców, który w tamtych czasach masowo porażał zboża. Nikt przecież wtedy nie słyszał o fungicydach i innych środkach ochrony roślin. Zarażone grzybem zboże przerabiano na mąkę, a biedota piekła chleb po prostu z pośladu. Tym samym sporysz pojawiał się w chlebie. A razem z nim swoisty koktajl alkaloidów indolowych takich jak ergotamina, ergobazyny i ich pochodne, po spożyciu przez ludzi wywołujące u nich zaburzenia świadomości.
Wśród roślin, jak się okazuje, też nie brakuje czarownic. Przykład: zwyczajna marchewka, roślina, którą dr hab. Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO, zajmowała się pisząc swoją pracę doktorską. Badała substancje zawarte w nasionach marchwi.
- Nie mają psychoaktywnych właściwości. Ale w naci marchwi znajdują się propeneobenzeny: a--azaron, który przywabia połyśnicę marchwiankę (Psila rosae), muchówkę, której larwy żerują w korzeniu marchwi, niszcząc go. Wydaje się to absurdalne - marchewka sama przywołuje do siebie szkodnika. Tymczasem w jej korzeniu są produkowane substancje toksyczne, które zabijają larwy połyśnicy marchwianki. W ten sposób roślina sama tępi swojego wroga.. No cóż, roślina nie potrafi uciekać przed swoimi wrogami, musi więc bronić się w inny sposób.
Barbara Stankiewicz
***
Dr hab. Izabela Jasicka-Misiak, prof. UO z Katedry Chemii Analitycznej Ekologicznej Wydziału Chemii Uniwersytetu Opolskiego, studiowała chemię ze specjalnością agrobiochemia w Instytucie Mat-Fiz-Chem Uniwersytetu Opolskiego, gdzie w 1995 roku uzyskała stopień magistra, a w roku 2005 stopień doktora nauk chemicznych. Prowadzi badania z zakresu chemii produktów naturalnych. Izoluje, identyfikuje oraz bada właściwości i aktywność substancji pochodzenia naturalnego, między innymi substancji o właściwościach psychoaktywnych z grzybów oraz markerów autentyczności miodów odmianowych.