„Milczeć też wolę solo”. Prof. Lech Borowiec o sobie i swoich dwóch światach

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: „Milczeć też wolę solo”. Prof. Lech Borowiec o sobie i swoich dwóch światach

Prof. Lech Borowiec (fot. Sylwester Koral)

W marcu br. prof. dr hab. Lech Borowiec z Katedry Bioróżnorodności i Taksonomii Ewolucyjnej Uniwersytetu Wrocławskiego przyjmie godność doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego.

Zainteresowania naukowe profesora to taksonomia i zoogeografia światowych Cassidinae (Coleoptera: Chrysomelidae), faunistyka i zoogeografia chrząszczy (Coleoptera) Polski, a od 2009 r. również taksonomia, faunistyka i zoogeografia mrówek (Hymenoptera: Formicidae) Europy i basenu Morza Śródziemnego.

Prof. Lech Borowiec jest kontynuatorem tradycji wrocławskiej szkoły taksonomii bezkręgowców wywodzącej się od prof. Jana Noskiewicza i propagatorem kladystyki w Polsce jako naukowej podstawy filogenetyki i klasyfikacji organizmów. Członek założyciel, wieloletni prezes i członek Polskiego Towarzystwa Taksonomicznego, inicjator powołania w 1990 r. czasopisma „Genus – International Journal of Invertebrate Taxonomy”, uznawanego w świecie za jedno z czołowych czasopism taksonomicznych; członek honorowy Polskiego Towarzystwa Entomologicznego. W latach 1982–1989 pełnił funkcję redaktora działowego „Polskiego pisma entomologicznego" wydawanego przez Polskie Towarzystwo Entomologiczne, a w latach 1990–2014 redaktora naczelnego kwartalnika „Genus - International Journal of Invertebrate Taxonomy" wydawanego przez Polskie Towarzystwo Taksonomiczne.

Poniżej publikujemy tekst Barbary Stankiewicz, który ukazał się w najnowszym numerze „Indeksu”.

Milczeć też wolę solo

Trasa Wrocław–Opole, samochodem prawie 100 kilometrów. Więc okazja do ponadgodzinnej rozmowy z profesorem Lechem Borowcem. O tym, jak się urodziła jego pasja naukowa, co robił w składzie makulatury, jakim cudem zaliczył matematykę, jak się żyje z zespołem Aspergera. I dlaczego wielu uważa go za człowieka aroganckiego.

Moje dwa światy

– Żyję w dwóch światach, tym realnym, i tym stworzonym przez siebie. To jest bardzo trudne do wytłumaczenia… Dzieci chore na autyzm żyją prawie wyłącznie w swoim świecie alternatywnym, dlatego trzeba się nimi nieustannie opiekować. Aspergerowcy, jak ja, takiej opieki nie wymagają, są dosyć trudni do wyłowienia ze społeczeństwa, często określa się ich mianem dziwaków, ekscentryków. Mój alternatywny świat to świat przeze mnie stworzony, funkcjonujący według zasad, które ja sam ustalam. Nie umiem i nie będę go opisywał, bo nie potrafię. To jest tak, że w rzeczywistości idę ulicą, tymczasem jestem TAM, w swoim świecie. Lepszym świecie.

– Dopiero w 1981 r. pojawił się pierwszy naukowy opis, definicja aspergeryzmu, na który – co nie jest przypadkiem – cierpi wielu naukowców. Bo cechą tej przypadłości jest m.in. maniakalne wręcz oddawanie się pracy, którą wykonujemy, po czym, gdy coś przestaje nas interesować, kompletnie wymazujemy to ze swojego mózgu. Pojawia się pasja – oddajemy się jej w sposób absolutny. Przez co postrzega się nas jako ludzi nieuznających zasad, konwenansów, niezdolnych do funkcjonowania w organizacjach i zespołach hierarchicznych. Dla mnie na przykład wojsko jest czymś nie do pomyślenia… My, aspergerowcy, łatwo się rozpoznajemy w tłumie ludzi.

– 20 lat wykładałem socjobiologię i psychologię ewolucyjną, w związku z tym patrzę na człowieka okiem biologa ewolucyjnego, zarówno w ujęciu jednostkowym, jak i w ujęciu grupowym, czyli socjalnym. Te moje zainteresowania socjobiologią wzięły się, oprócz oczywistej ciekawości, również z tego, że my, aspergerowcy, należymy w większości do ludzi kompletnie areligijnych – większość z nas nie odczuwa żadnych potrzeb duchowo-mistycznych. Ale jak wszyscy ludzie mamy potrzebę spójnej wizji świata, moralności, etyki, rozumienia istoty kontaktów międzyludzkich. Ale nie interesuje nas ateizm, gdyż jest postawą z wyboru. Aspergerowiec nie dokonuje tego wyboru – my nie rozumiemy tej religijnej sfery życia. Żadna religia, żadna ideologia nie jest nam potrzebna do rozumienia i czucia tego świata. Jako psycholog ewolucyjny doskonale zdaję sobie sprawę, o czym pisał już Karol Darwin, że moralność jest w znacznym stopniu instynktem, więc areligijność nie oznacza, że człowiek z natury areligijny jest niemoralny, pozbawiony zasad etycznych.

Arogant, upośledzony, matematyczny debil

– Przez całe życie, począwszy od szkoły podstawowej, uważano mnie za aroganta, za dziecko z problemami umysłowymi.  Tak zresztą napisano mi w opinii dołączonej do świadectwa ze szkoły podstawowej, że z uwagi na ograniczenia nie nadaję się do dalszego kształcenia ogólnego. Stopnie na świadectwie przeczyły tej opinii, ale to były czasy poststalinowskie – z taką etykietką mogłem iść tylko do szkoły zawodowej… To fakt, miałem kłopoty z matematyką, mam je do dziś, bo należę do mniejszościowej grupy autyków z mózgiem amatematycznym. Ja nawet nie jestem w stanie zapamiętać ciągu trzech cyfr, numeru domu i telefonu… Jestem po prostu matematycznym debilem.

– O tym, że jestem aspergerowcem, dowiedziałem się dopiero w 1986 r., a więc już jako dorosły człowiek, byłem tuż przed habilitacją. Wcześniej nie czułem się inny, nie żyłem w dyskomforcie, w sytuacjach dla siebie trudnych po prostu się wycofywałem. Problem miała moja rodzina. Mój aspergeryzm przejawia się też w ciekawej właściwości mózgu, że nie zapamiętuję ludzkich twarzy. Kiedy kogoś spotykam, mój mózg wykonuje coś w rodzaju zdjęcia tymczasowego, potem je kasuje. Ja zapamiętuję ludzi po zachowaniu, ubiorze albo… po psach, które im towarzyszą. To ciekawe, że z rozpoznawaniem psów nie mam kłopotu. Jak byłem dzieckiem moi rodzice nieustannie odbierali skargi od sąsiadek, że im się nie kłaniam na ulicy, że jestem arogancki. Moja mama tłumaczyła, że ja ich po prostu nie rozpoznaję. Nie wiedziała oczywiście, co jest tego przyczyną, wiedziała, że tak po prostu jest i że nie ma to nic wspólnego z arogancją.

Magazynier w składzie makulatury

– Z pochodzenia jestem Wielkopolaninem, urodziłem się w Jarocinie, od strony ojca mam stare korzenie ormiańskie, co potwierdzały testy rasowe metodą Czekanowskiego, jakie dla zabawy robiliśmy w trakcie zajęć z antropologii. Moja babcia fizycznie wyglądała jak archetyp Ormianki, ale te stare geny armenoidalne mocno się rozmyły w słowiańskim świecie i tylko od czasu do czasu, w wyniku losowej ekspresji, wyskakiwał w mojej rodzinie ktoś o wyglądzie mocno kaukaskim.

– Ja się z tym zamiłowaniem do biologii po prostu urodziłem. Jak sięgam pamięcią, jak czytam pamiętniki mojego ojca, który spisał historię naszej rodziny po przedwczesnej śmierci mojej matki, zawsze się biologią interesowałem, znosiłem do domu żaby, hodowałem rybki… Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać i od razu – przeskakując etap bajek – sięgnąłem po książki i gazety. Ja w życiu nie przeczytałem żadnej bajki!

– W szkole podstawowej każdy z uczniów musiał robić coś dodatkowego, np. śpiewać w chórze czy brać udział w innych pracach zespołowych. Ja się do tego nie nadawałem, byłem zawsze taki z boku, osobny, więc zrobili mnie opiekunem magazynu makulatury. Bo w tych czasach raz w miesiącu w szkole odbywała się zbiórka makulatury – rodzice przygotowywali paczkę, dzieci dostarczały ją do szkoły. Ja byłem odpowiedzialny za odbiór tej makulatury, dbałem o porządek w magazynie. To było świetne zajęcie, bo wtedy we Wrocławiu, na strychach poniemieckich mieszkań poniewierało się mnóstwo książek przyrodniczych, pisanych gotykiem, pięknie ilustrowanych, bo Niemcy, w przeciwieństwie do Polaków, zawsze byli bardzo proprzyrodniczy. Wycinałem te ilustracje, wklejałem do stukartkowych zeszytów formatu A-4, opatrywałem swoim opisem (byłem wtedy zafascynowany książką Alfreda Brehma Życie zwierząt), tak powstało osiem grubych tomów, podzielonych na części: ssaki, ptaki, gady, płazy, owady itd. Już wtedy hodowałem kaktusy i inne sukulenty, moje ulubione rośliny, swego czasu zostałem nawet prezesem wrocławskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Miłośników Kaktusów.

– Z etykietką upośledzonego trafiłem do Zasadniczej Szkoły Chemicznej we Wrocławiu, gdzie po trzech miesiącach zorientowano się, że taki głupi to ja jednak nie jestem, zaproponowano mi więc przeniesienie do Technikum Chemicznego, do klasy o specjalności technologia wody i ścieków. Był rok 1968. Tam nie było zajęć z biologii, ale była hydrobiologia techniczna, którą prowadziła pani Irena Wojtkiewicz (po wydarzeniach marcowych przeszła do pracy w VII Liceum Ogólnokształcącym, powstałym w miejsce zlikwidowanego Liceum Żydowskiego…). Już jako nauczycielka liceum namówiła moich rodziców, żeby wyrazili zgodę na mój start w I Ogólnopolskiej Olimpiadzie Biologicznej. Byłem wtedy uczniem IV klasy technikum. Pani Irena przygotowała mnie do tej olimpiady i mimo że nie miałem biologii w szkole średniej, znalazłem się w pierwszej szóstce laureatów, co umożliwiało mi podjęcie studiów biologicznych bez egzaminów. Było to dla mnie, przypominam – debila matematycznego, ogromnie ważne. Bo wtedy, żeby dostać się na studia biologiczne, trzeba było obowiązkowo zdać egzamin z matematyki. Szczęśliwie maturę z tego przedmiotu udało mi się zdać przy dużej życzliwości grona pedagogicznego.

Dwie czwórki z matematyki

– Niestety, matematyka była przedmiotem obowiązkowym na I roku biologii. Po pierwszym semestrze biologii na Uniwersytecie Wrocławskim bez problemu zaliczyłem wszystkie przedmioty, z matematyki – dostałem wpis warunkowo. Ale drugi semestr kończył się egzaminem. Wtedy nie cackano się tak ze studentami jak dziś, groziło mi więc wyrzucenie z uczelni, bo wiedziałem, że zdać tego egzaminu nie jestem w stanie. Naszym wykładowcą był profesor Józef Łukaszewicz, wybitny matematyk ze szkoły lwowskiej, który podczas wizytacji ćwiczeń zapowiedział, że kto rozwiąże na zaliczeniu zadanie, dostanie czwórkę bez względu na to, jakie miał oceny w dzienniczku prowadzącej zajęcia. Na moje szczęście było to zadanie z rachunku prawdopodobieństwa, a więc zadanie logiczne. Jako jedyny z grupy dostałem czwórkę – była to pierwsza czwórka z matematyki w moim życiu!

– Ale po zaliczeniu ćwiczeń przyszedł czas na egzamin. Nietypowy, bo profesor Łukaszewicz miał świadomość, że na biologię idą osoby słabe z matematyki, więc powiedział, że nie będzie się nad nami znęcać, można przynieść ściągę. Warunek: ma być nie większa, niż cztery kartki papieru kancelaryjnego i mamy ją dołączyć do pracy egzaminacyjnej. I tak otworzyła się przede mną szansa. Wymyśliłem na tę okazję swój własny zapis stenotypiczny, przypominający pismo klinowe, dzięki czemu na trzech kartkach papieru udało mi się zmieścić cały podręcznik, a na czwartej kartce – przykłady. Wydawało mi się, że poszło mi dobrze, tymczasem nie znalazłem swojego nazwiska na liście studentów, którzy zdali – musiałem więc iść do profesora na egzamin ustny. Dał mi zadanie z dwumianem Newtona. Powiedziałem krótko: szkoda naszego czasu, nie ma sensu, żebyśmy się obaj męczyli. Zapytał, czy rozwiążę to zadanie, jeśli pozwoli mi skorzystać z mojej ściągi. Oczywiście że tak, mam tam nawet podobne przykłady – pokazałem mu odpowiednie miejsce na ściądze. Profesor na to: pan zdał ten egzamin, ja byłem tylko ciekawy, co to za znaczki… I dodał: matematyki pan nie zna, ale da sobie pan radę w życiu. Dostałem drugą w życiu czwórkę z matematyki. To był piękny dzień! Świat stanął przede mną otworem.

Objawienie nad Wieprzem

– Jako student zaangażowałem się w pracę sekcji ornitologicznej, m.in. obrączkowałem i mierzyłem ptaki podczas akcji łowienia w sieci ptaków przelotnych – okazałem się w tym tak precyzyjny (podobną dokładność miały pomiary szefa stacji obrączkowania), że byłem obrączkarzem przez wiele lat.

– Po pierwszym roku studiów spędzałem wakacje u dziadków, na Lubelszczyźnie, wyjątkowo nie była to praca przy żniwach, bo dziadkowie byli już w podeszłym wieku… Włóczyłem się nad rzeką Wieprz, która wtedy była nieuregulowana, z piękną doliną. Dostrzegłem tam dwa romansujące żuczki z rodziny ryjkowców. I wtedy doznałem czegoś w rodzaju objawienia: będę taksonomem chrząszczy!

– Podobnie czułem się w przypadku innych moich wyborów. Jako psycholog ewolucyjny wiem, że są to wybory irracjonalne, musi być jakiś bodziec, impuls, który zwłaszcza u osób z syndromem Aspergera wyzwala silną energię poznawczą. Przez ładnych parę lat byłem dziennikarzem muzycznym, pisałem do portalu Diapazon, bo jestem wielkim miłośnikiem muzyki improwizowanej, zwłaszcza free jazzu, mam chyba największą w Polsce kolekcję płyt freejazzowych… I to też był rodzaj objawienia. Podobnie było z zainteresowaniem kaktusami i z kung-fu – mój syn był wtedy w podstawówce, zaczęliśmy chodzić razem na zajęcia do wrocławskiej Yang's Martial Arts Association. Synowi przeszło to po dwóch latach, ja wsiąkłem na lat 14. Wewnętrzne style walki – taijiquan, baguazhang, xingyiquan – są wymarzone dla aspergerowców, chodziłbym na zajęcia do dziś, gdyby nie problemy zdrowotne…

– Kłopoty ze zdrowiem sprawiły, że zacząłem często wyjeżdżać na południe Europy, tam, gdzie ciepło i słonecznie. Tak trafiliśmy wraz z synem na Kretę, gdzie on zaczął zbierać mrówki i tworzyć własną kolekcję tych owadów. Wcześniej, jako uczeń szkoły średniej, towarzyszył swojej matce w podróży do Stanów i mimo że w ogóle nie interesował się biologią, został wolontariuszem w stacji naukowej w Arizonie i włączył się w zajęcia warsztatów myrmekologicznych organizowanych tam przez Uniwersytet Kalifornijski w Davis i Kalifornijską Akademię Nauk, dołączając do kursu dla młodych adeptów myrmekologii z całego świata. Tak mrówki pojawiły się w jego, a później w moim życiu. W jego – bo Amerykanie dostrzegli jego potencjał, proponując mu po ukończeniu studiów biologicznych podjęcie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. I w Stanach pozostał do dziś, jest profesorem Uniwersytetu w Moscow, Idaho, specjalizuje się w taksonomii i filogenetyce molekularnej mrówek.

– Syn wyjechał do Stanów, w domu została część jego kolekcji mrówek europejskich i śródziemnomorskich. Pomyślałem, że szkoda, żeby tak leżała, zwłaszcza że europejska myrmekologia ma jeszcze dużo do zrobienia… Mrówki okazały się moim kolejnym objawieniem. Zaprosiłem do współpracy nowego doktoranta, Sebastiana Salatę i razem do dziś tworzymy zgodny i owocny zespół badawczy.

Szczęście jest błyskiem

– Nauką można się zajmować z kilku powodów: dla prestiżu, dla sławy, dla stopni naukowych, albo, jak w moim przypadku, dla przyjemności… Dla pieniędzy raczej nie, chociaż ja raz na nauce zarobiłem.

– Otóż nasze ministerstwo nie chciało sfinansować wydania mojej książki A World Catalogue of  the Cassidinae (Coleoptera, Chrysomelidae) – Katalog tarczyków świata, uznając, że jest to projekt niszowy. I wtedy mój kolega, właściciel firmy wydawniczej Biologica Silesiae, rzucił pomysł: sprzedamy to za granicą. Spisaliśmy umowę, ustaliliśmy cenę 120 dolarów za egzemplarz (wtedy zarabialiśmy 30 dolarów miesięcznie), on rozpisał subskrypcję i wszystko na pniu zakupiły biblioteki z całego świata. A ja mogłem kupić pierwsze w życiu mieszkanie i samochód.

­– Pisywałem rzeczy drobne i wielkie monografie – wszystkie traktuję jednakowo, to są moje dzieci. Gdyby ktoś jednak zmusił mnie do wskazania jakiegoś szczególnego dokonania, to jako magnum opus wskazałbym wielotomową monografię afrykańskich Cassidinae, pięć tomów już się ukazało, a szósty zamierzam oddać do druku w 2020 roku.

– Mam kłopot z nawiązaniem kontaktów emocjonalnych z innymi ludźmi, nie potrafię więc funkcjonować w sieciach powiązań socjalnych. Nie potrafię przestrzegać konwenansów. Przychodzi koleżanka do pracy, widać, że źle spała, twarz zmęczona… Normalny facet albo to przemilczy, albo powie, że ładnie wygląda. Ja mówię: a co ty w nocy robiłaś, że wyglądasz, jakby cię ktoś przeciągnął przez wyżymaczkę? My, aspergerowcy, nie potrafimy też kłamać w sytuacjach wymagających trzymania języka za zębami. Jak pani myśli, dlaczego po studiach nie mogłem znaleźć pracy, mimo że byłem jednym z najlepszych na roku studentów? Bo szła za mną opinia osoby konfliktowej.

– W naszym Instytucie Zoologii odbywały się konwersatoria, na które mogli też przychodzić studenci. Słucham wykładu jednego z profesorów: same dawno nieaktualne informacje! Po wykładzie uczestnicy konwersatorium rzucają się do niego z gratulacjami, jakiż to wspaniały był wykład! Ja na to: co wy mówicie, przecież to już dawno nieaktualne wiadomości! Ja nie chciałem urazić wykładowcy, nie czułem niestosowności swojego zachowania, dla mnie prawda jest istotniejsza. Dziś myślę, jak on mógł się czuć w tym momencie! Potrafię tak pomyśleć, bo przeszedłem terapię dla aspergerowców. To był trening rozpoznawania emocji u ludzi, uczyliśmy się, jak reagować w określonych sytuacjach, trochę mi to pomogło, ale terapeuta jednak radził mi zajmować się czymś, co nie wymaga częstego nawiązywania kontaktów z ludźmi. Taksonomia to wymarzona dziedzina dla takich autyków, pracuje się w pojedynkę lub w bardzo małych zespołach.

– Kiedy czułem się najbardziej szczęśliwy? Nas, aspergerowców, nie można pytać o takie rzeczy! My żyjemy zgodnie z zasadą Carpe diem… To, co pani nazywa odczuciem szczęścia, to są dla mnie momenty, błyski.

– Na przykład wiadomość o tym, że mam być u was doktorem honorowym. Byłem zaskoczony, nie sądziłem, że dla kogoś mogę być kimś w rodzaju guru. To właśnie był taki błysk.

Rozmawiała: Barbara Stankiewicz

.