Wstyd powiedzieć, czyli…

Zdjęcie nagłówkowe otwierające podstronę: Wstyd powiedzieć, czyli…

Dr Mateusz Szubert (fot. Sylwester Koral)   

Z dr. Mateuszem Szubertem, polonistą i kulturoznawcą z Katedry Nauk o Kulturze i Religii Instytutu Językoznawstwa UO, rozmawia Barbara Stankiewicz.

Rozmowa ukazała się w grudniowym wydaniu pisma uniwersyteckiego „Indeks”.

– Wstyd, ból, stygmatyzacja, wykluczenie, śmierć, żałoba… Fascynują Pana emocje i stany, od których współczesny człowiek ucieka, które wypiera, a niektórych się wstydzi. No właśnie, pozostańmy przy wstydzie – jak na tę emocję patrzy kulturoznawca?

– Wstyd, który odczuwamy, dotyczy bardzo wielu różnych sfer naszej aktywności, nic więc dziwnego, że tym zjawiskiem interesują się badacze różnych dyscyplin naukowych, bo i psycholodzy, i socjolodzy, a szczególnie historycy kultury. Badanie zjawiska wstydu pozwala uchwycić ewolucję postaw związanych ze wstydem, prześledzić, jak zmieniały się granice naszej intymności, co było i co przestało być tabu. Ta próba systemowego ujęcia kategorii wstydu wymusza na badaczu wtargnięcie w obszary kulturowo niepewne, drażliwe, niepokojące, być może słusznie przemilczane lub wyciszane – tabuizacja treści i czynności wstydliwych jest przecież wielkim udziałem naszej kultury. Wstyd lokuje się wokół takich pojęć, jak tabu, intymność, skrępowanie, zażenowanie, niezręczność, infamia, blamaż czy hańba, a w literaturze anglojęzycznej kojarzony jest przede wszystkim z kategorią piętna (ang. stigma). Wstydem, choć w mniejszym stopniu, interesują się także językoznawcy, bo na poziomie języka bardzo wyraźnie widać zmiany, jakie towarzyszą procesom detabuizacji. Wystarczy przyjrzeć się reklamom farmaceutyków – jeszcze 20 lat temu reklamowano produkty na „te dni”, dziś producenci zachwalają podpaski i tampony, lubrykanty, bez ogródek polecają kremy na hemoroidy, produkty na nietrzymanie moczu, zaparcia czy kłopoty z erekcją. Wreszcie bez eufemizmów mówimy o naturalnych procesach fizjologicznych i o swoim ciele – jeszcze 20 lat temu to było nie do pomyślenia, żeby w biały dzień telewizja przypominała mężczyznom, w reklamie społecznej, że mają prostaty, które warto badać… W dodatku – w sposób bardzo naturalny, dowcipny, świadomie naruszający tabu: „Kto nie wypina, tego wina”, albo „Rozmawiasz z kumplami o dupach? Pogadaj o swojej”. Nie wiem, jak zniosłaby to moja nieżyjąca od 20 lat babcia, która z zażenowaniem oglądała reklamę telewizyjną podpasek i tamponów. Jak można, mówiła, pokazywać takie brudy w niedzielę, i to po południu, dzieci na to patrzą! To dowodzi też, jak dużo się zmieniło, i jak szybko.

– Niektórzy mówią już o kulturze bezwstydu…

– I o tym, że ta „zgnilizna moralna”, „zepsucie” przyszło do nas z Zachodu (w socjologii jest na to termin: westernizacja, który w pewnym sensie dotyczy zmiany obyczajów), co przypomina retorykę stosowaną w PRL-u, od którego tak żarliwie się odcinamy… Nie wiem, czy to zepsucie, czy raczej wyzwolenie moralne i obyczajowe. Myślę, że to drugie, bo trudno mi na przykład znaleźć jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie dla tak olbrzymiej nieufności wobec ciała i seksualności, jakie przez ostatnie stulecia proponowała chrześcijańska etyka płciowa. Zresztą z większości tych „projektów” wycofały się już kościoły protestanckie. Z pewnością nasze ciało nie jest wyłącznie mieszkaniem duszy, zaś seksualność człowieka niczym złym.

Dzisiaj wstydliwe jest raczej… odczuwanie wstydu. O ile dawniej dotyczył on głównie zachowań (np. szlachcicowi nie przystoi zajmować się pracą fizyczną, kobiecie nie wypada samej przebywać w towarzystwie obcego mężczyzny), o tyle dziś wstyd dotyczy głównie ciała, co nie dziwi, bo przecież mamy kult cielesności, mówi się wręcz o kulturze ciałocentrycznej, popularnym terminem stał się body shaming – wiele osób doświadcza upokorzeń z powodu swojego wyglądu, np. otyłości, wady wzroku czy niskiego wzrostu, są poniżane i zawstydzane. Osoby otyłe, nie wnikając w powody tej otyłości, a przecież może to być efekt choroby, oskarża się o złe nawyki żywieniowe, unikanie aktywności fizycznej, lenistwo… Bo na pewno nie ćwiczy, nie chodzi na siłownię, która jest dziś niemal obowiązkowa – w Katowicach na przykład, gdzie mieszkam, są już siłownie całodobowe… Nie robi 10 000 kroków dziennie, na pewno zjada na raz cztery kubełki z KFC, jest niezdyscyplinowany, bez silnej woli, żałosny.

Dla osoby otyłej to musi być ciężar – nomen omen – nie do zniesienia, zwłaszcza gdy ta stygmatyzacja zsumuje się z autostygmatyzacją, a więc sytuacją, gdy osoba otyła sama dla siebie staje się odpychająca, budzi obrzydzenie, sama zaczyna się nienawidzić.

Na szczęście pojawiło się zjawisko body positive: niezależnie od tego, jak wyglądamy, jesteśmy piękni, dobrze czujemy się w swoim ciele, jakie by ono nie było…

– Stąd na wybiegach pojawiają się coraz częściej modelki plus size… Ale nie wydaje mi się, żeby to było takie proste, po tylu dekadach stygmatyzacji osób, zwłaszcza kobiet, odbiegających od obowiązujących kanonów piękna, tak z dnia na dzień uwierzyć, że jestem fantastyczna, choć np. otyła. Tym bardziej, że żyjemy w świecie, w którym i media społecznościowe, i popkultura, lansują zupełnie inny model piękna, a nie sposób od tych wpływów się odciąć. Rozumiem natomiast doskonale samą ideę ciałopozytywności. Nie wszyscy przecież w równym stopniu radzą sobie ze społecznym ocenianiem.

– Wstydzimy się swojego ciała, które nie jest doskonałe, a staje się jeszcze mniej doskonałe wraz z upływem czasu. Starości – nie tylko tej widocznej w zmarszczkach – też się wstydzimy. Bardziej niż kiedyś?

Zdecydowanie. To także efekt kultu witalizmu, ciałocentryzmu. Mówi się nawet o zjawisku gerontofobii, czyli panicznym lęku przed starością. Dla ludzi młodych starość jest nieestetyczna, zredukowana do poziomu zaburzeń somatycznych i psychicznych, co w sposób oczywisty wiąże ją z okresem życia tyleż wstydliwym, co niechcianym. To jest wygląd (plamy wątrobowe, zmarszczki), stan zdrowia objawiający się np. w demencji… Jeszcze nie tak dawno starość kojarzyła się z doświadczeniem życiowym, mądrością, z której czerpały np. młode matki. Dziś internet zastępuje i wypiera wiedzę matki czy babci o rodzicielstwie, mało kto mieszka wspólnie z dziadkami, nie ma więc okazji obserwować ich nie tylko w sytuacjach, gdy są chorzy czy bezradni. Starość jest wstydliwa także z uwagi na presję zmian technologicznych, której nie wszyscy seniorzy umieją i chcą sprostać. Starsi ludzie wstydzą się z kolei, że np. nie potrafią wysłać esemesa, nie wiedzą, co to apka, o której mówi ich sześcioletni wnuk. Świat bardzo przyspieszył, a ich stare nogi nie nadążają za tym postępem, a może nie chcą nadążać? Może dziadek nie chce robić zakupów w internecie, woli postać w kolejce, pogadać ze znajomymi?

– Afirmacja ciała, jaką dziś obserwujemy, musi prowadzić do sytuacji, że wstydzimy się chorować…

– Tak, bo choroba odsłania ciało, demaskuje jego tajemnice, wystawia na spojrzenia innych. Zewnętrzne oznaki i symptomy choroby potęgują wielokrotnie poziom doświadczania i przeżywania wstydu. Kultura masowa, niezmiennie lansująca ideał witalizmu, absolutyzująca tym samym stan organicznej równowagi, nie dopuszcza do głosu języka bólu. Podobnie jak żałoba, cierpienie fizyczne zostaje usunięte z pola uwagi. Ból należy przeżywać dyskretnie, w milczeniu, tak więc człowiek chory buduje swoją tożsamość wokół ciała, źródła swojego wstydu, co prowadzi do autostygmatyzacji: chory definiuje siebie w kategoriach wybrakowania, naznaczenia, deformacji, odczuwa dyskomfort psychiczny, zwłaszcza gdy jego dolegliwości związane są z tzw. wstydliwą chorobą.

– Jakie to choroby?

– Oczywiście to bardzo subiektywna sprawa, bo dla nastolatka może to być trądzik, dla mężczyzny przerost prostaty… Ale ja mam na myśli choroby weneryczne, zakaźne, AIDS, czy schorzenia natury psychicznej. Dla wielu osób wejście do poradni zajmujących się tymi chorobami jest już przeżyciem traumatycznym, bo przecież to choroby „grzeszne”, na które przyzwoity człowiek, w dodatku katolik (tak, tak, nasze katolickie wychowanie bardzo się do takiego przekonania przyczyniło!), nie choruje… Tymczasem mamy kulturę singli, ludzie często zmieniają partnerów, ryzyko chorób wcale nie jest mniejsze niż kiedyś, mimo to poradnia wenerologiczna nadal jest przestrzenią wstydliwą. Podobnie jest z AIDS, nawet lekarze nie są wolni od myśli: AIDS=gej=rozwiązłość i narkotyki. To powoduje, że w Polsce wyjątkowo źle wypada badanie w kierunku chorób przenoszonych drogą płciową. Ludzie wstydzą się badać, profilaktyka kuleje. Fakt, że test w kierunku HIV można wykonać anonimowo, nie wszystkich przekonuje. W kulturze Zachodu epidemia AIDS niemal od samego początku rozumiana była jako kara za grzech homoseksualizmu, a przytrafiła się dokładnie w momencie wybuchu kultury gejowskiej w krajach zachodnich. Wtedy, po latach upokorzeń, a nawet penalizacji, których doświadczali homoseksualiści, ruszyła ogromna fala coming outów, geje zaczęli upominać się o swoje prawa. No i z nieba spadła zasłużona kara, AIDS. Kara, która już raz z niebios spadła – na Sodomę, jak się powszechnie uważa. Ja dokładnie przestudiowałem ten rozdział Biblii, rozmawiałem też z wieloma biblistami, otóż zniszczenie Sodomy było karą za… brak gościnności wobec obcych, a więc innych. Ale z taką interpretacją rzadko się spotykamy, prawda?

– Wstydem jest dziś także, zwłaszcza dla ludzi młodych, nie istnieć społecznie, na przykład w social mediach, w których szczególnie widać skłonność do obnażania się, kreację świata wolnego od uczucia zakłopotania…

– Poziom intymności zmienił się w stopniu ogromnym, to zmiana wręcz rewolucyjna, co należy łączyć z gwałtownym rozwojem gatunków medialnych operujących poetyką dosłowności. Dawniej naruszenie granic wstydu wiązało się z upokorzeniem, dyshonorem, hańbą czy – jest takie zapomniane słowo – sromotą. Dzisiaj te kategorie są nieustannie podważane, w dobie kultury bez-wstydu jako zamierzonej strategii estetyczno-moralnej dominuje absolutna swoboda wyrażania. Wstyd kontestuje się jako pozostałość dawnej, purytańskiej etyki, jako element ograniczający swobodę działań jednostki, a przecież żyjemy w czasach kultury narcyzmu. W social mediach szukamy zatem, jak mitologiczny Narcyz, luster: inni nas admirują, krążą wokół nas, podziwiają, lajkują…

Jeszcze w XIX w. wstyd funkcjonował przede wszystkim w kontekście zachowania, był źródłem oporu przed podejmowaniem pewnych działań, strach przed społeczną dezaprobatą skutecznie organizował rytm codziennego życia, ludzie bali się skandalu i towarzyskiej dezaprobaty. Dziś tego zupełnie nie ma. Dla popularności jesteśmy zdolni wiele zrobić: prowadzący talk-show komplementuje swoich rozmówców przymiotnikiem „za……y” i mało kogo to już razi, inny celebryta chwali się licznymi romansami albo zamieszcza wynik swojego badania histopatologicznego (pisałem kiedyś o zjawisku tzw. onkocelebrytyzmu) czy dzieli się szczegółami dotyczącymi porodu.

 – Czego nadal się jeszcze wstydzimy?

– Swojego statusu społecznego na przykład. Dlatego cenzurujemy swoje opowieści: chętnie powiemy o podróży do Tajlandii, o wczasach w Bułgarii już niekoniecznie. Wstydzimy się przed rówieśnikami za swoich rodziców, np. alkoholików, Niemcy wstydzili się, a myślę, że wstydzą się nadal, za II wojnę światową. Istnieje coś takiego jak pamięć wstydu. Pamięć o hańbiącym, wstydliwym wydarzeniu może stać się nawet źródłem przeżycia pokoleniowego, rodzajem zbiorowego piętna czy skazy.

Ciekawe jest też zjawisko ukrytej konsumpcji: chodzi tu głównie o dyskretne oglądanie seriali, powszechnie uznawanych za mało ambitne. To samo dotyczy literatury: wiele osób ukrywa, że np. z prawdziwą przyjemnością czyta harlequiny. Konsumujemy kulturę popularną pod każdą postacią, ale wielu z nas wstydzi się do tego przyznać. Ja akurat nigdy nie miałem z tym problemu. Otwarcie przyznaję, że zachwycił mnie świat Harry’ego Potera, choć z drugiej strony niekoniecznie wspomniałbym, że w dzieciństwie oglądałem Modę na sukces. Każdy z nas intuicyjnie wyczuwa, do czego i przed kim można się przyznać.

Jako kulturoznawcę fascynuje mnie przede wszystkim ewolucja wstydu: jego nieaktualność w pewnych obszarach i niespodziewana obecność w innych. Do niedawna jeszcze źródłem wstydu dla wielu osób mogło być życie na wsi (pozostało potoczne, deprecjonujące określenie: „ale wiocha”). Dziś obserwuje się raczej tendencję do ucieczki z miasta, które traci dawny status czegoś lepszego, bardziej nowoczesnego. Wyraźnej zmianie uległy też kody przeżywania żałoby – mówię o tym szczegółowo na kursie zewnętrznym z antropologii śmierci: dziś żałoba w kulturze Zachodu jest tabu, jej publiczne przeżywanie stało się niepożądane, a nawet wstydliwe. Podobnie dzieje się obecnie z religijnością. W dobie powszechnej sekularyzacji publiczne okazywanie pobożności coraz częściej wywołuje zawstydzenie. Odnieść można nawet wrażenie, że w pewnych środowiskach zapanowała moda na ateizm, czego najlepszym dowodem jest wzrastająca liczba apostazji. Oczywiście istnieje wiele powodów takiego stanu rzeczy.

Długo można by wymieniać, trudno znaleźć obszar, w którym wstyd nie występuje.

– Skoro o wstydzie… Zgodnie z zapowiedzią ministra Czarnka w nowym przedmiocie szkolnym HiT (historia i teraźniejszość) pedagogikę wstydu będziemy zamieniać w pedagogikę dumy. Cieszy się Pan?

– Cieszyłbym się, gdyby to oznaczało, że przestajemy się wstydzić jako społeczeństwo swojej różnorodności, a każdy z nas z osobna nie będzie narażony na dezaprobatę z powodu niedoskonałości ciała, tożsamości płciowej, poglądów… Że zaczniemy być ze swojej odmienności – bo przecież mimo wszystko bardziej lub mniej się różnimy – dumni, przy aprobacie większości społeczeństwa. Ale, zdaje się, że nie o to w tym haśle chodzi.

– A za jakim wstydem Pan tęskni? Ja chciałabym, żeby ludzie zaczęli się wstydzić głupoty i braku wiedzy, bo czasem mam wrażenie, że ignorancja jest dziś przedmiotem dumy.

­– Rozumiem pani tęsknotę, bo sam jej doświadczam. Dla młodego człowieka powodem do wstydu jest brak konta na Instagramie czy nieznajomość funkcji, jakie pełnią poszczególne klawisze laptopa, a nie niewiedza, kim był Zygmunt Freud czy Tomasz Mann. Ale czy to jego wina? Patrząc na programy szkolne – chyba nie.

Być może tęsknię też za czasami, w których bezrefleksyjność i zwyczajna paplanina była źródłem wstydu. Dziś każdy, mimo braku odpowiednich kompetencji, mówi, co tylko mu ślina na język przyniesie. Mamy więc do czynienia z prawdziwą inwazją pseudoekspertów niemal w każdej dziedzinie. Sądzę, że mechanizm ten ujawniła i przyspieszyła także obecna pandemia: nagle wszyscy stali się biegłymi w tak wąskich i trudnych dyscyplinach, jak choćby immunologia czy wirusologia. Czuję się zażenowany, słuchając wywodów wielu celebrytów, którym brakuje elementarnej wiedzy i pokory.

Właśnie. Za żenujące uznałbym też brak skromności i tzw. ekshibicjonizm społeczny. Wiele osób zdaje się nie odczuwać wstydu, publicznie traktując o swoich prywatnych, nierzadko zupełnie intymnych doświadczeniach. To kolejny dowód na to, że wstyd niesłusznie uznany został za emocję niepotrzebną i ograniczającą człowieka. Warto zatem podkreślać także jego pozytywne strony: wstyd jest doskonałym narzędziem motywującym do działania. Obawa przed społeczną dezaprobatą skłaniać nas może do większego wysiłku (w samorozwoju), zaś lęk przed blamażem ograniczyć wiele nieprzemyślanych słów i działań.

Trudno jednoznacznie ocenić społeczną wartość wstydu. Na pewno nie tęsknię za osobliwie rozumianym poczuciem wstydu, które przez wiele dekad ograniczało rozwój wiedzy i samej praktyki lekarskiej. Jako historyk medycyny chciałbym przypomnieć, że pionierzy ginekologii przez długi czas pozostawali niewolnikami sankcji obyczajowych, robiono więc wszystko, aby uniknąć zgorszenia. Efektem była szczątkowa wiedza na temat fizjologii kobiecego ciała. Normą było badanie kobiet w ubraniu w zaciemnionych pomieszczeniach, nierzadko też lekarze zmuszeni byli zawiązywać oczy. O ile przez kilkanaście stuleci obawiano się ciała jako takiego, o tyle lęk ten osiągał swoje apogeum, gdy chodziło o ciało kobiece. Pozostałością tej nieufności wobec ciała i nagości jest obecny nawet dzisiaj wstyd przed badaniem lekarskim. Nie trzeba dodawać, że ma on fatalne skutki dla zdrowia wielu z nas.

To chyba kolejny dowód na to, że o wstydzie moglibyśmy rozmawiać w sześciu kolejnych numerach…

Dr Mateusz Szubert – filolog i kulturoznawca, adiunkt w Katedrze Nauk o Kulturze i Religii. Główne obszary jego zainteresowań badawczych to: historia medycyny, socjologia i antropologia ciała, historia kultury (w tym zwłaszcza przemiany obyczajów). Szczegółowo analizuje następujące kategorie socjokulturowe: wstyd, tabu, ból, stygmatyzacja i ekskluzja. Prowadzi wykłady i seminaria z historii medycyny na kierunku lekarskim. Autor licznych publikacji, m. in. książki: Żyjąc w cieniu śmierci… Kulturowy obraz gruźlicy (2011) oraz artykułów: Wstyd w dyskursie kulturowym (2017), Anatomia bólu (2017), Narracyjność choroby i nadejście medycyny jutra (2019), Apokalipsa spełniona. Casus epidemii AIDS (2020). Przygotowuje monografię na temat medykalizacji życia codziennego oraz procesu (de)mitologizacji chorób i epidemii (książka ukaże się w 2022 r.). Miłośnik kotów i podróży.

.