Zmagania demokracji z polityką

Polska politologia przeszła trudną i wyboistą drogę, ale – co chciałbym szczególnie podkreślić – nie zaczęła się ona w 1989 roku. Pomimo ideologicznych ograniczeń, wbrew oczekiwaniom komunistycznych władz, w warunkach istnienia cenzury krępującej swobodę badań naukowych, Polska była jedynym krajem w regionie, w którym nauka o polityce nie przybrała ani miana, ani formy naukowego komunizmu, a prace takich uczonych jak Jan Baszkiewicz, Franciszek Ryszka, Marek Sobolewski czy Krzysztof Pałecki (by wymienić tylko niektórych) stanowiły głęboką intelektualnie refleksję nad polityką, a nie prymitywną partyjną propagandę, ubraną w pseudonaukowe szaty. To dzięki tym mistrzom ukształtowało się młodsze pokolenie badaczy, zdolne do podjęcia wysiłku opisania, zrozumienia i wyjaśnienia zmian zachodzących w Polsce, Europie i świecie po upadku komunizmu. Warto o tym dzisiaj wspomnieć. Warto też zadać pytanie, czy sprostaliśmy temu zadaniu.

Trajektoria rozwoju polskiej politologii po 1989 r. nie odbiega od tego, co dzieje się w innych państwach. Tym, co rzuca się w oczy, jest jej scjentyfikacja – dążenie do upodobnienia się do sposobu, w jaki uprawiane są nauki ścisłe i przyrodnicze. Jest to poniekąd reakcja zrozumiała; stanowi bowiem odpowiedź z jednej strony na zarzuty o zbyt bliskie w przeszłości związki z ideologią i z rządzącymi, z drugiej zaś na wątpliwości co do naukowego charakteru badań nad polityką. Obserwujemy zatem skądinąd słuszną tendencję do rygoryzowania dyscypliny i umacniania jej metodologicznego reżimu, zwieńczoną w 2011 r. przeniesieniem politologii z dziedziny humanistyki do nauk społecznych. Politologia przestaje być zbiorem ocen rzeczywistości politycznej, co oznacza zwrot od normatywizmu czy też interpretacjonizmu, charakteryzującego jej wcześniejsze fazy rozwojowe, ku empiryzmowi. Byłoby jednak błędem całkowicie przeciwstawić sobie wymienione podejścia badawcze: nauka o polityce była i jest swoistym powiązaniem sfery bytu i powinności; idei i empirii; sądów opisowo-wyjaśniających odzwierciedlających rzeczywistość oraz normatywnych, które ją uzasadniają, a także teorii wartości z teorią przyczynowości. Tylko poprzez to powiązanie możliwe jest osiągnięcie rezultatów o wielkiej doniosłości poznawczej i społecznej zarazem.

Zasygnalizowane tu dylematy odbijają się jak w soczewce w badaniach nad współczesną demokracją, która stanowi jedno z głównych pól badawczych nauki o polityce. W 1989 r., gdy w wyborach do Sejmu zwyciężała – choć tylko symbolicznie – „Solidarność” i gdy walił się mur berliński, myśl o tym, że demokracja nie ma już realnej alternatywy, wydawała się oczywista, a amerykański politolog Francis Fukuyama wieszczył „koniec historii”. Przeszło 30 lat później nie jesteśmy tego już tak pewni. Na naszych oczach demokracja przeżywa głęboki kryzys, a jej podstawowe założenia zderzają się z coraz bardziej powszechnym zwątpieniem. Samo pojęcie demokracji liberalnej, wiążące w jedną całość wybory jako metodę kreacji władzy i egzekwowania jej odpowiedzialności, ochronę praw obywatelskich oraz rządy prawa, jeszcze wczoraj niemal powszechnie akceptowane, poddane zostaje coraz potężniejszej krytyce. I nie chodzi przy tym o zastrzeżenia wobec jej widocznych niedostatków (do czego każdy ma prawo, a politolog wręcz obowiązek), ale o negację leżącej u jej podłoża nadziei, że pożądany i możliwy jest porządek polityczny zapewniający swobodę jednostek, które mają równe prawo dążenia do szczęścia, są skutecznie chronione przed nadużyciami władzy i żyją we wspólnocie szanującej ich różnorodność i odrębność, tak w skali jednego kraju, jak i świata. Coraz częściej słyszymy dzisiaj, że dążenie jednostki do wolności prowadzi nieuchronnie do moralnej deprawacji i rozpadu wspólnoty, że walka o zachowanie tożsamości i jedności kulturowej – eliminująca różnorodność oczekiwań, postaw i zachowań – jest koniecznym warunkiem jej zachowania, że prawa mniejszości to nieuzasadniony idiotyzm oraz że wolne media i niezależne sądy stanowią przeszkodę w skutecznym rządzeniu. Ci, którzy wyznają taki pogląd, nie są już krytykami liberalnej demokracji, ale stają się jej zapiekłymi wrogami. W ten sposób dyskurs polityczny zmienia się w walkę polityczną ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Owa wrogość nie oznacza, co warto szczególnie podkreślić, zanegowania metody rywalizacyjnych wyborów jako jedynego, legitymowanego sposobu pozyskiwania władzy. Nie jest też zaprzeczeniem innej demokratycznej reguły – reguły większości, pozwalającej na lekceważenie tych, którzy w ramach tej większości – z różnych powodów – się nie mieszczą. Pozwala to wrogom demokracji tytułować się jej obrońcami, pod warunkiem wszakże redefinicji pojęcia. To, co jest przedmiotem ich ataku, to z jednej strony wolność jednostki, która stanowi potencjalne zagrożenie dla wspólnoty i jej porządku, z drugiej, emancypacyjne aspiracje grup postrzegających się jako upośledzone, w tym zwłaszcza różnego rodzaju mniejszości oraz ich roszczenia do równouprawnienia, z trzeciej natomiast te instytucje, które narzucają jakiekolwiek ograniczenia na sprawujących władzę. W ten sposób wrogość wobec demokracji liberalnej przejawia się w dyskredytacji tych jej założeń, które można powiązać z liberalizmem jako ideologią, która wywarła największy wpływ na współczesne rozumienie demokracji, zyskując tyluż entuzjastów, co zdeklarowanych przeciwników. Demokracja tak, liberalizm nie; jeśli demokracja, to przynajmniej nieliberalna – brzmi hasło, które wielu populistycznym i nacjonalistycznym politykom przyniosło sukces wyborczy. W tym kontekście warto jednak przytoczyć stanowisko włoskiej politolożki z Uniwersytetu Columbia, Nadii Urbinati, że demokracja liberalna jest pleonazmem, natomiast demokracja nieliberalna – oksymoronem. Jest to pogląd dominujący we współczesnej nauce o polityce, choć niekoniecznie w praktyce politycznej. Wybory i decydowanie większością głosów przez ciała kolegialne możemy napotkać w najbardziej opresyjnych dyktaturach. Nie odnajdziemy w nich natomiast szacunku dla autonomii jednostki, uznania za prawomocne roszczeń emancypacyjnych czy respektu dla rządów prawa. I właśnie dlatego uznajemy je za dyktatury, a nie za taki czy inny wariant demokracji.

Wrogość wobec liberalizmu (którą, podkreślę to raz jeszcze, odróżniam od krytycyzmu) nie pojawia się po raz pierwszy w historii, jej uzasadnieniem były różne czynniki. Wspólnym mianownikiem koncepcji antyliberalnych było jednak – i pozostaje do tej pory – odrzucenie utożsamienia wolności jednostki ze spontanicznością, brakiem przymusu i możliwością samorozwoju. W imię nowego, doskonałego porządku społecznego i politycznego wolność jednostki, a tym samym wolność mniejszości, składana była na ołtarzu woli powszechnej (jak ujmował to Jan Jakub Rousseau), obiektywnego interesu klasy robotniczej (Karl Marks) czy narodu (Carl Schmitt). Wymienieni myśliciele kierowali się przeświadczeniem, że rozwój polityczny polega na stworzeniu i umacnianiu porządku polegającego na realizacji wspólnych, kolektywnych celów, przy których samopoczucie czy szczęście jednostki, nie mówiąc o grupach mniejszościowych, jest całkowicie pozbawione znaczenia. Możliwość urzeczywistnienia tak zarysowanego porządku wymagała utożsamienia się jednostki ze wspólnotą, w ramach której żyje. Tym samym wybór, jaki pozostawiali człowiekowi, polegał wyłącznie na bezwarunkowym zaakceptowaniu reguł, celów, tradycji obowiązujących we wspólnocie lub na znalezieniu się poza jej obrębem jako parias. Czy tego chcemy, czy nie, tertium non datur.

To swego rodzaju paradoks, ale przed takimi samymi dylematami stawia nas wielu myślicieli i polityków w początku trzeciej dekady XXI stulecia. Krytyka demokracji liberalnej, jaką uprawiają, w znacznym stopniu przypomina tę sprzed wieków czy dziesięcioleci, także i w tym sensie, że traktuje różnorodność i złożoność współczesnego społeczeństwa jako zagrożenie dla jego jedności i integracji. Jeśli demokracja liberalna zakłada, że ludzie są różni, tak pod względem potrzeb i oczekiwań, jak i wyznawanych wartości i że należy to uszanować, jej wrogowie gwałtownie temu zaprzeczają, twierdząc, że wypacza to samą ideę demokracji. Warto przytoczyć przy tej okazji słowa Carla Schmitta, że polityczna siła demokracji polega na zdolności przezwyciężania i usuwania tego co obce, elementów nierówności zagrażających homogenicznemu charakterowi demokratycznego społeczeństwa. Wiemy, czym skończyło się to w Niemczech. To, co w tym rozumowaniu jest groźne, to fakt, że w imię jedności, obojętnie na jakim konstruowanej podłożu, usprawiedliwia się, a niekiedy sakralizuje zbiorowe zachowania powodowane lękiem lub nienawiścią. Że nie jest to kwestia wyłącznie historyczna, przekonują nas czystki etniczne w byłej Jugosławii i w Rwandzie, pogromy muzułmanów w Birmie i w Indiach czy wreszcie agresja Rosji na Ukrainę.

Atak na demokrację liberalną nie jest sam w sobie zapowiedzią ani czystek, ani opartego na przemocy zamachu stanu, ani ustanowienia mniej czy bardziej opresyjnej dyktatury. Zmienia jednak warunki dyskursu politycznego i warunki, w jakich przebiega proces polityczny. Politycy przestają poszukiwać najlepszych rozwiązań problemów społecznych poprzez dialog, odwołując się do siły większości. Nadają odmienny sens podstawowym zasadom demokracji. Suwerenność narodu sprowadzona ma być do braku kontroli nad reprezentującymi go rządzącymi. Reprezentacja ma się stać zdolnością narzucania rządzonym woli polityków. Mandat wolny oznacza ślepe posłuszeństwo partiom politycznym. Podział władzy traktowany ma być w kategoriach technicznych jako podział kompetencji pomiędzy wyodrębnionymi instytucjami realizującymi jednolitą wolę większości. Wolności polityczne winny być wykorzystywane przede wszystkim w celu okazania poparcia rządzącym, a nie niezadowolenia. Podstawową zasadą demokratycznej polityki staje się zdobycie takiej liczby mandatów w parlamencie, która umożliwia nieskrępowane i niepoddane społecznej kontroli rządzenie. Aby osiągnąć ten cel, usprawiedliwia się każde zachowanie, które do niego prowadzi. To, co wczoraj uważane było za co najmniej wstydliwe, jeśli nie godne potępienia, uchodzi dzisiaj za racjonalne i pragmatyczne. Zdaniem austriackiej lingwistki Ruth Wodak, życie publiczne wkracza w erę nie tylko postprawdy, ale także postwstydu. Stygmatyzacja i dehumanizacja przeciwnika politycznego, zniesławienie czy oszczerstwo nie budzą już zażenowania, a zyskują coraz bardziej powszechną akceptację. Oznacza to dehumanizację polityki. I chociaż nigdy nie służyła ona jako wzorzec etyczny, konsekwencje tej zmiany mogą być bardziej niebezpieczne, niż wydaje się to na pierwszy rzut oka.

 Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że demokracja liberalna jest sama w sobie dobrą rzeczą i że jej zalety nie podlegają dyskusji. Twierdzę natomiast, że jej zablokowanie lub unicestwienie jest rzeczą niezaprzeczalnie złą! Zamiast zastanawiać się nad tym, na ile przynosi pożądane efekty lub nie, należy rozważyć negatywne skutki, jakie pociąga za sobą odejście od jej zasad lub powstrzymanie ich wejścia w życie. Niezależnie od tego, czy walka z demokracją liberalną prowadzona jest w imię przezwyciężenia jej oczywistych słabości, podniesienia poziomu efektywności rządzenia, powrotu do sprawdzonych w przeszłości tradycji czy też konsolidacji narodowej wspólnoty, kończy się tym samym: pomniejszeniem zakresu wolności jednostki i wzrostem nierówności społecznych prowadzącymi do stworzenia wspólnoty opartej na dominacji i poddaństwie, a także pogłębieniem rozwarstwienia we współczesnym świecie. Innymi słowy, kończy się zbiorowym cierpieniem, czego ludzkość doświadczała w przeszłości i doświadcza obecnie. W ekstremalnych przypadkach prowadzi do wojny domowej lub agresji na niepodległe państwo, co oznacza cierpienie innych. Podkreślmy to wyraźnie; demokracja liberalna, wbrew idealistycznym oczekiwaniom, nie likwiduje cierpienia jako takiego. Pozwala je jednak minimalizować. Znany amerykański politolog Samuel Huntington stwierdził niegdyś, że demokracja liberalna nie jest rozwiązaniem żadnego ważnego problemu społecznego prócz jednego, a mianowicie tyranii. Już choćby tylko z tego względu warto i należy jej bronić.

 Należę do pokolenia, którego młodość i dojrzałość kształtował autorytaryzm. Dlatego też, jak mi się wydaje, bardziej rozumiem niebezpieczeństwa, jakie mogłoby przynieść jego wskrzeszenie, niezależnie od wartości, w imię których miałoby się dokonać. Zanegowanie demokracji liberalnej – jeśli słowom towarzyszyły czyny – zawsze dotąd do tego prowadziło. Nie ma powodów sądzić, że inaczej będzie w przyszłości. Choć nie wszyscy muszą podzielać te obawy, warto je rozważyć.

(wykład prof. Andrzeja Antoszewskiego, doktora honoris causa UO, wygłoszony 10 marca 2023r.)

Udostępnij post

Skip to content